Ponieważ nie jestem zbytnio religijna (jakkolwiek to zabrzmi), dlatego wyjazd na camino potraktowałam raczej jako wyzwanie; chciałam zmierzyć się ze swoimi słabościami, a jednocześnie zobaczyć, jakie są moje mocne strony (i czy w ogóle są...

Leszek namówił na wyjazd naszego wspólnego znajomego Wojtka, a ja zaraziłam pomysłem Małgosię. Ustaliliśmy termin na wrzesień. Na wiosnę kupiliśmy bilety lotnicze z Krakowa do Santander i powrotne z Santiago de Compostela przez Londyn do Krakowa.
Teraz pozostało nam przygotować się logistycznie do tego przedsięwzięcia.
W internecie jest wiele stron opisujących z dość dużą dokładnością wszystkie trasy, łącznie z namiarami na miejsca noclegowe i ciekawym miejscami, które można zobaczyć po drodze. My korzystaliśmy z hiszpańskiego przewodnika: http://www.caminodesantiago.consumer.es
Wszystkie szlaki na camino są oznakowane poprzez często ustawione granitowe słupki z muszlą wskazującą drogę, można też spotkać niebieskie płytki z żółtą muszlą umieszczone na domach i tradycyjnie żółte strzałki.
Ustaliliśmy, że pójdziemy najstarszym szlakiem, czyli Camino Primitivo.
To szlak, który w większości (ale nie całkowicie) omija szosy i prowadzi polnymi lub szutrowymi, czasem wyasfaltowanymi ścieżkami, przez wiecznie zielone tereny
z pięknymi widokami. Jest to szlak średnio górski, niekiedy ze sporą różnicą poziomów, dlatego należy zaplanować poszczególne etapy rozsądnie, żeby nie przeliczyć się z siłami.
Dzień pierwszy – 18.09.09 r. Wylecieliśmy z Krakowa popołudniowym lotem do Santander z międzylądowaniem w Mediolanie. Na miejscu byliśmy wieczorem. Z lotniska podjechaliśmy busem do centrum, a stamtąd mieliśmy rzut beretem do naszego pierwszego albergue (schroniska). Mimo, że było ono bardzo duże, ledwie znalazły się dla nas wolne miejsca. Przed spaniem wyszliśmy pozwiedzać trochę miasto, a właściwie tylko najbliższą okolicę.





Dzień drugi – 19.09.09 r. Rannym pociągiem wyjechaliśmy do oddalonego o prawie 200 km Oviedo, skąd miała rozpocząć się nasza wędrówka. Pociąg jechał piękną trasą: z jednej strony Zatoka Biskajska, z drugiej Góry Kantabryjskie.
W Oviedo najpierw poszliśmy do katedry celem nabycia w tamtejszej kancelarii paszportów pielgrzyma (credencial del peregrino). Na podstawie takiego dokumentu mogliśmy spać w schroniskach dla pielgrzymów. W każdym ze schronisk recepcja przybijała stosowne pieczątki. Ceny noclegów wahały się między 2, a 5 euro.
Ponieważ to była sobota, a akurat trafiliśmy na jakieś święto, miasto było pięknie udekorowane, na ulicach tłumy ludzi, jakaś parada, a później koncerty i zabawa do białego rana (byliśmy na niej może do godz. 22, rano przecież wyruszaliśmy na szlak).








Dzień trzeci – 20.09.09 r. Oviedo - San Juan de Villapanada, 30,5 km To był długi dzień... Pierwszy dzień wędrówki. Musieliśmy wpaść w odpowiedni rytm, nasze plecy musiały przyzwyczaić się do ciężkich plecaków (przez półtora tygodnia, dopóki nie skończyły się nam zapasy jedzenia przywiezionego z Polski, plecaki ważyły 13-15 kg). Pogoda była zmienna – od dużego upału po rzęsisty deszcz. Przechodziliśmy głównie przez małe, mocno zaniedbane wioski, wszędzie czuć było kiszonkę. I właściwie z tym zapachem (






Dzień czwarty -21.09.09 r. San Juan de Villapanada - Bodenaya, 27 km Wszystkie nasze dni wyglądały tak samo, zmieniała się tylko sceneria – wcześnie rano pobudka, toaleta, śniadanie i w drogę. Ok. południa robiliśmy sobie sjestę w jakichś pięknych okolicznościach przyrody, a ok. godz.15, czasem 16 przychodziliśmy do kolejnego albergue. A tam najpierw trzeba było dokonać meldunku i uiścić opłatę, a potem jakoś się ogarnąć, czyli wykąpać, zrobić pranie, zjeść, a jeśli w okolicy było coś ciekawego, wychodziliśmy zwiedzać.
W tym dniu przechodziliśmy obok opuszczonego klasztoru San Salvador de Cornellana oraz przez zabytkowe miasteczko Salas. Początkowo planowaliśmy w nim spać, ale albergue nie przypadło nam do gustu, poszliśmy więc dalej do Bodenaya. Gospodarz albergue, Aleksandro okazał się bardzo symatyczny, dla wszystkich gości zrobił kolację (spaghetti), częstował winem i ciastem. Opłata za kolację, śniadanie i nocleg – donativo (w wolnym tłumaczeniu - co łaska).







Dzień piąty – 22.09.09 r. Bodenaya - Borres, 27 km Ten etap trochę zmodyfikowaliśmy, bo zamiast w Tineo, spaliśmy w Borres. Pod drodze odbiliśmy ok.800 m w bok i zwiedziliśmy opuszczony klasztor Santa Maria Del Real w Obonie. Za Tineo zrobiliśmy sobie piknik.
Do położonego na uboczu albergue doszliśmy późno, po godz.16. Zaraz po nas przyszło 4 młodych Włochów i dla nich już nie było łóżek, spali na podłodze na werandzie. Dobrze, że noc była bardzo ciepła.
W albergue widzimy te same osoby, które poznaliśmy na początku naszej wędrówki, często zresztą mijaliśmy się po drodze – sympatyczne starsze małżeństwo z Kanady, trzyosobowa rodzinka z Hiszpanii, dwóch Francuzów – szybkobiegaczy (zawsze gdzieś nas wyprzedzali) :-) Tutaj również opłata była donativo, nie było gospodarza, pieniądze wrzucało się do puszki. Poszliśmy wcześnie spać, bo na następny dzień czekał nas trudny etap.




Dzień szósty – 23 września'09 Borres - Berducedo, 28 km Wybraliśmy drugi wariant drogi przez Sierra Fonfaraón. Zaczyna się ok. 1km za Borres i prowadzi ścieżką w prawo do tzw. szlaku dawnych szpitali dla pielgrzymów (po hiszpańsku La Ruta de los Hospitales). Trzeba wspiąć się na ok. 1200 m npm po drodze mijając ruiny szpitali Paradiella, Fonfaraón i Valparaíso.
Ponieważ jak wychodziliśmy z albergue było jeszcze bardzo ciemno, pobłądziliśmy.
Najpierw ja z Gosią. Nasi koledzy wypruli do przodu, a my jeszcze chyba nie obudzone (w tym dniu musieliśmy wstać o godz.5) źle skręciłyśmy na rozwidleniu. Dopiero po przejściu ok.0,5 km połapałyśmy się, że coś jest nie tak. Do dzisiaj twierdzimy, że to Leszek z Wojtkiem chcieli się nas pozbyć i prawie im się udało

Potem - już wszyscy razem - zabłądziliśmy w górach. Trochę nam zajęło odnalezienie właściwej ścieżki.
Trasa jest przepiękna, na przełęczy Puerto del Palo łączy się z wariantem oficjalnym. Z przełęczy trzeba jeszcze podejść trochę pod górę, potem jest zejście do Montefurado.
W tym dniu był niesamowity upał, po drodze nie było żadnego źródła wody pitnej, nasze zapasy były już na wykończeniu, a przed nami szmat drogi... Doszliśmy do Montefurado – to kamienna, praktycznie opuszczona wioska, może w dwóch-trzech domach ktoś mieszka. Weszłam na pierwsze z brzegu podwórko,na schodach siedział staruszek, zapytałam, czy możemy nabrać wody, zgodził się od razu.
Po godz. 15 byliśmy w Berducedo, jak zwykle rzutem na taśmę. Jeszcze trochę i nie mielibyśmy gdzie spać.
Ciąg dalszy nastąpi









https://picasaweb.google.com/1105764893 ... /SANTANDER
https://picasaweb.google.com/1105764893 ... 770/OVIEDO
https://picasaweb.google.com/1105764893 ... OPRIMITIVO