
Pomysł wyjazdu do Gruzji tkwił mi głowie od dawna, ale dopiero w grudniu’14, w dniu moich urodzin zdecydowałam się na 100%.
Ekipę skompletowałam szybko – Ania, Arek, Jasiu i Patryk.
W styczniu kupiliśmy bilety lotnicze w LOT, Warszawa – Tbilisi, 798 zł w obie strony.
Wylot 16.06., powrót 29.06. Chciałam wybrać późniejszy termin, czyli przełom czerwca i lipca, ale Ani to nie pasowało.
Z perspektywy czasu wiem, że później mielibyśmy lepszą pogodę. Mówi się trudno…
Zrobiłam ramowy plan wyjazdu. Naszym głównym celem był oczywiście Kazbek, a po jego zdobyciu – zwiedzanie.
Dzień pierwszy – 17.06.15 r.
Wylot z Warszawy o 22.30, w Tbilisi wylądowaliśmy 17.06. o godz.4 czasu lokalnego. Przed lotniskiem od razu „zaatakował” nas taksówkarz proponując transport na Dworzec Didube (stąd odchodzą marszrutki m.in. do Kazbegi) lub nawet do samego Kazbegi. Zgodziliśmy się na kurs do Didube za 30 lari (GEL), czyli po 6 od osoby. Tam bardzo szybko znaleźliśmy transport do Kazbegi. Koszt 15 GEL od głowy.
Jechaliśmy słynną Gruzińską Drogą Wojenną i to już było sporym przeżyciem – z powodu stanu dróg, prędkości, z jaką poruszało się auto i ogólnie przyjętych zwyczajów na gruzińskich drogach. Już na wstępie domyśliliśmy się, że nie są ważne kierunkowskazy, czy hamulec … najważniejszy jest klakson…
Podczas jazdy kierowca zatrzymywał się w miejscach, które warto było zobaczyć.
twierdza Ananuri nad Jeziorem Żinwalskim
Przełęcz Krzyżowa (2379 m npm)
źródła mineralne w kanionie rzeki Baidarka
za dodatkowe 5 lari zawiózł nas kilkanaście kilometrów za Kazbegi,
w głąb Wąwozu Darialskiego.
Do Kazbegi przyjechaliśmy ok. godz.11. Nocleg mieliśmy zarezerwowany u Ketino.
Nasi koledzy byli tam rok wcześniej i bardzo sobie chwalili – pyszne jedzenie, rodzinna atmosfera – wszystko się zgadzało!
Nocleg, obiadokolacja i śniadanie – 40 lari od osoby (za 1 dobę).
Po obiedzie poszliśmy „na miasto”, chociaż to może określenie na wyrost. Niemal w sąsiedztwie naszej kwatery mają siedzibę ratownicy górscy, nazwijmy to - gruziński TOPR, ale zasadniczo nie wiadomo po co oni tam siedzą, bo na pytanie, jakiej pogody można się spodziewać w najbliższym czasie zgodnym chórem, wręcz histerycznie krzyknęli: no infomations!
Ups…
Dzień drugi – 18.06.15 r.
Ketino załatwiła nam podwózkę busikiem do słynnego klasztoru Cminda Sameba (2170 m npm).
Stamtąd szliśmy już z buta, z ciężkimi plecakami. Gdzieś z tyłu głowy krążyła myśl, czy nie porywamy się z motyką na słońce...
W tym dniu mieliśmy dojść do położonej na wysokości 3653 m npm stacji meteo, tzw. Bethlemi Hut.
Do Przełęczy Arsha (2940 m npm) szło się dobrze, ale w tym miejscu trzeba przekroczyć rwącą rzekę; trochę się nachodziliśmy, żeby znaleźć w miarę bezpieczne przejście.
Ostatnio czytałam w necie, że obecnie na przełęczy zaszły kolosalne zmiany, bo zbudowano tam prywatne schronisko – szwajcarska jakość, szwajcarskie ceny, a przez rzekę można przejść po kładce.
Powyżej wchodzimy na lodowiec Gergeti i w końcu, po kilku godzinach wędrówki przychodzimy do meteo. Zrobiliśmy 1483 m przewyższenia i to było odczuwalne - w kolanach, plecach, ramionach :-)
Bethlemi Hut to dość specyficzne miejsce, można powiedzieć – dla twardzieli...
Gospodarz (nota bene mało sympatyczny) wskazał nam, którą „celę” możemy zająć.
W budynku jest ogólnodostępna kuchenka, ale do hmm... wychodka trzeba było chodzić kilkanaście metrów w dół. Wody bieżącej oczywiście w meteo brak. Nie wiem, jak reszta, bo nie obserwowałam, ale ja myłam się w potoczku spływającym z góry. Temperatura? Cóż, przemilczę … :-)
Dzień trzeci, czwarty, piąty, szósty – 19-22.06.15 r.
Przed wyjazdem założenie było takie, że zrobimy 2 dni aklimatyzacji, a na trzeci idziemy na szczyt. Ale wiadomo – plany swoje, życie swoje...
Pogoda zmieniała się, jak w kalejdoskopie. Jak było pogodnie, to wiał naprawdę silny wiatr (w mojej galerii jest krótki filmik obrazujący to). Jak trochę przestało wiać, to było deszczowo.
Mimo tego przez te cztery dni nie próżnowaliśmy, bo robiliśmy sobie krótkie wyjścia aklimatyzacyjne. A w wolnym czasie, siedząc w meteo graliśmy w karty, kalambury, państwa-miasta lub po prostu mieliśmy głupawkę. Ogólnie czasem było baaardzo wesoło :-)
to moja "łazienka"

a to nasza kuchnia
Dzień siódmy – 23.06.15 r.
Aż nadszedł Dzień Zero :-) Nareszcie!
Wyszliśmy z meteo pół godziny po północy. Na niebie widać było gwiazdy, co nas cieszyło. Droga była bardzo żmudna, daleka, a to że szliśmy w ciemnościach, sprawiło dodatkową trudność. Gdzieś w okolicach plateau (ok. 4000 m npm) dochodziły do nas odgłosy spadających kamieni, a może raczej głazów. Dolecą do nas, czy nie dolecą? Uff, nie doleciały

Zaczęło świtać, odsłaniały się piękne widoki. Niestety nasza radość nie trwała długo, bo zanim weszliśmy na przełęcz (4478 m npm) mgła spowiła wszystko dookoła i tak było do samego szczytu.
Ostatnie podejście było niesamowicie wykończające. Ok. godz.9.30 jesteśmy na szczycie!!!
I kompletnie nic nie widzimy!!!
To najwyższy zdobyty przeze mnie szczyt, a jednocześnie jedyny (z moich najwyższych), na którym nie miałam pogody. PECH.
Kazbek, gruz. მყინვარწვერი, Mkinwarcweri. Różne źródła podają różne wysokości dla niego: 5033,8 m npm, 5047 m npm, a nawet 5054 m npm. Nie wiem, skąd biorą się te różnice, ja przyjmuję wysokość 5033,8 m, ponieważ ta liczba jest na rosyjskiej wojskowej mapie.
Mimo tego, co zastaliśmy na górze, nasza radość jest ogromna. Spędzamy tam pół godziny i wracamy tą samą drogą. W meteo jesteśmy po godz. 16 , tzn. ja jestem, bo moi towarzysze przyszli trochę szybciej. Zostajemy tam jeszcze na jedną noc.
A tak wyglądałam po powrocie ze szczytu

Dzień ósmy – 24.06.15 r.
Po uiszczeniu opłaty za pobyt (6 nocy po 35 GEL za noc) schodzimy do Kazbegi, tym razem na nogach na sam dół.
U Ketino czeka nas iście królewska uczta, ciężko było nam potem wstać od stołu :-)
Ketino załatwiła nam zakwaterowanie w Tbilisi – jej kuzynka prowadzi tam niewielki hostel.
tak żegnał nas Kazbek

Dzień dziewiąty – 25.06.15 r.
Rano opuszczamy gościnną Ketino i jedziemy do Tbilisi - znów Gruzińską Drogą Wojenną.
Hotelik, który będzie nasza bazą do końca pobytu znajduje się w starej części miasta, z tarasu widzimy twierdzę Narikala i statuę Matki Gruzji (Kartwlis Deda).
Po zakwaterowaniu idziemy pozwiedzać.
Dzień dziesiąty – 26.06.15 r.
Rano poszłam na pobliski stragan po warzywa. Okazało się, że właściciel – Otari - ma polskie korzenie, jego mama jest Polką, ojciec Gruzinem. Jakiś czas mieszkali w Warszawie, ale z powodu braku pracy wrócił z ojcem do Tbilisi, on prowadzi warzywniak, ojciec ma taxi.
I właśnie z usług ojca skorzystaliśmy w tym dniu – pojechaliśmy na wycieczkę do miejscowości Mccheta, która była pierwszą stolicą Gruzji. Leży w rozwidleniu rzek Mtkwari i Aragwi, co świetnie widać ze wzgórza, na którym stoi świątynia Dżwari zbudowana w latach 585-605.
katedra Sweti Cchoweli, zbud. w latach 1010-1021
klasztor Samtawro, IV-XVI w.
cerkiew Św. Nino
ruiny Bebriscyche , XIII-XIV w.
Wracamy do Tbilisi i kontynuujemy zwiedzanie.
Dzień jedenasty, 27.06.15 r.
Nasza gospodyni załatwiła nam kierowcę, który zawiezie nas na dłuższą wycieczkę. Na ten dzień zaplanowałam Gori i Upliscyche.
Gori
średniowieczna twierdza Goriscyche
muzeum Stalina
dom, w którym urodził się i żył Stalin do 1883 r
Upliscyche
skalne miasto, jedno z najstarszych osiedli ludzkich na Kaukazie, istniało już w czasach paleolitu.
Po powrocie znów zwiedzamy Tbilisi
Dzień dwunasty – 28.06.15 r.
Wylatujemy do Polski późnym wieczorem, ale po spakowaniu się, spędzamy cały dzień chodząc po mieście.
Na lotnisko odwozi nas mąż gospodyni.
Te dwanaście dni w Gruzji to była super przygoda i mimo że w górach nie sprzyjała nam pogoda, pobyt tam będę mile wspominać.
Wszystkie zdjęcia do obejrzenia w mojej galerii:
Gruzińska Droga Wojenna
https://photos.app.goo.gl/CvPbcd9q2SYY7J3d7
Kazbegi
https://photos.app.goo.gl/ApnGDPLemFwLyCD58
Kazbek
https://goo.gl/photos/RKXey79cWTVDAprk9
Mccheta
https://photos.app.goo.gl/c46Lt8RTUWRKiJ8Q8
Gori
https://photos.app.goo.gl/FjJUrzGvymXkpopj9
Upliscyche
https://photos.app.goo.gl/Qk7MESErYNohL4HE6
Tbilisi
https://photos.app.goo.gl/ko3j258fJnSWmeEC8