Forum "Turystycznie" - najciekawsze forum turystyczne w sieci! Już od ponad 14 lat!
Słowacja (górsko) mniej znana
Słowacja (górsko) mniej znana
W tym wątku chciałam zachęcić i być zachęcona do odwiedzenia mniej znanych pasm górskich na Słowacji. Tatry Słowackie kojarzy każdy i wielu w nich było, popularny jest też Słowacki Raj, czasem zajrzy ktoś w Małą i Wielką Fatrę, ale co z resztą?
Jeśli byliście w jakichś mniej znanych górach u naszych południowych sąsiadów, macie zamiar być lub wiecie coś ciekawego na ten temat, podzielcie się wrażeniami.
Ja chciałabym Was zachęcić do wybrania się w Wyhorlat. Vihorlatské vrchy, czyli Wyhorlat to mało znane góry we wschodniej Słowacji. Jako jedyne pasmo w tym kraju należą do wewnętrznych Karpat Wschodnich i mają wulkaniczne pochodzenie. Góry porastają bukowe i dębowe lasy o charakterze pierwotnej puszczy, a dodatkową atrakcją są osuwiskowe jeziorka i andezytowy szczyt Sninsky Kamień oraz sztuczny zalew Zemplińska Šírava. Jedną z majówek spędziliśmy właśnie tam, stąd zapraszam do obejrzenia zdjęć i zachęcam do wyjazdu, bo mnie te góry, szczególnie w wiosennej szacie, bardzo urzekły.
Aha, specjalna dedykacja dla menela, bo minęliśmy się wtedy gdzieś na szlaku .
https://picasaweb.google.com/1148021165 ... mrSM-NK1WQ" onclick="window.open(this.href);return false;
Jeśli byliście w jakichś mniej znanych górach u naszych południowych sąsiadów, macie zamiar być lub wiecie coś ciekawego na ten temat, podzielcie się wrażeniami.
Ja chciałabym Was zachęcić do wybrania się w Wyhorlat. Vihorlatské vrchy, czyli Wyhorlat to mało znane góry we wschodniej Słowacji. Jako jedyne pasmo w tym kraju należą do wewnętrznych Karpat Wschodnich i mają wulkaniczne pochodzenie. Góry porastają bukowe i dębowe lasy o charakterze pierwotnej puszczy, a dodatkową atrakcją są osuwiskowe jeziorka i andezytowy szczyt Sninsky Kamień oraz sztuczny zalew Zemplińska Šírava. Jedną z majówek spędziliśmy właśnie tam, stąd zapraszam do obejrzenia zdjęć i zachęcam do wyjazdu, bo mnie te góry, szczególnie w wiosennej szacie, bardzo urzekły.
Aha, specjalna dedykacja dla menela, bo minęliśmy się wtedy gdzieś na szlaku .
https://picasaweb.google.com/1148021165 ... mrSM-NK1WQ" onclick="window.open(this.href);return false;
Słowacja (górsko) mniej znana
Niestety nie mam zdjęć bo byłem tam jeszcze w epoce "przedcyfrowej" i jedyne fotki są w postaci odbitek na papierze, ale wspomnę tutaj o Górach Szczawnickich i ich najwyższym szczycie Sitno 1009 m npm. Szlak z Bańskiej Szczawnicy na ten szczyt jest w ogóle jednym z najstarszych szlaków znakowanych w Karpatach, kto wie może nawet na świecie. Powstał w 1874 roku. Trasa biegnie obok charakterystycznego jeziorka zaporowego zbudowanego też bardzo dawno na potrzeby lokalnego górnictwa - woda służyła do transportu poprzez kopalniane sztolnie i napędzała pompy. W Górach Szczawnickich dużo jest tego typu zbiorników zwanych z niemiecka tajchami. Ten pod Sitnem ma dość śmieszną nazwę Poczuwadlo. Dalej szlak zielony biegnie lasem oraz rozległą łąką przez płaskowyż otaczający dość mocno spiętrzony wierzchołek Sitna. Na jego stokach znajdują się spore wychodnie andezytowych skałek. Góry Szczawnickie bowiem jak wiele pasm górskich na Słowacji mają charakter wulkaniczny. Kiedyś był to wysoki stratowulkan pewnie na miarę Etny albo Fudżi Jamy a to co dziś oglądamy to tylko zerodowane stoki otaczające wewnętrzną kalderę (zapadnięty krater), czyli obniżenie w którym znajduje się miasteczko Bańska Szczawnica. Na szczycie Sitna stoi wieża telewizyjna oraz niewielka wieża widokowa. Z odpoczynku na szczycie pamiętam też dużą płaską skałę. W sumie region dość ciekawy także ze względu na pozostałości dawnych kopalń srebra i złota. Na Słowacji się zresztą mówi: Złota Kremnica, Srebrna Szczawnica i Brązowa Bystrzyca
Nie byłem wszędzie, ale mam to na uwadze
A może coś o Szwecji? http://swevirtual.blogspot.com/
A może coś o Szwecji? http://swevirtual.blogspot.com/
Słowacja (górsko) mniej znana
Wiolcia, dziękuję za dedykację. Widzieliśmy wasz wóz bojowy. Będąc w Remetske Hamre mieliśmy witanko jakąś ludową muzą z radiowęzła, coś niesamowitego.
Słowacja (górsko) mniej znana
A jak oceniłbyś walory wiokowe tych gór?Comen pisze:Niestety nie mam zdjęć bo byłem tam jeszcze w epoce "przedcyfrowej" i jedyne fotki są w postaci odbitek na papierze, ale wspomnę tutaj o Górach Szczawnickich i ich najwyższym szczycie Sitno 1009 m npm.
Słowacja (górsko) mniej znana
Widok rozległy zwłaszcza na południe aż na Węgry - góry Matra
Nie byłem wszędzie, ale mam to na uwadze
A może coś o Szwecji? http://swevirtual.blogspot.com/
A może coś o Szwecji? http://swevirtual.blogspot.com/
Słowacja (górsko) mniej znana
Dziś polecę Wam nieco bliższe pasmo - Góry Czerchowskie. W słowacki Čergov łatwo dostać się od strony Muszyny, więc przy okazji pobytu w B. Sądeckim można się tam wybrać na jeden przynajmniej dzień. A zdecydowanie warto! Z Mincola, najwyższego wierzchołka tych gór, rozciągają się rozległe i piękne widoki. Przy pogodzie widać nawet Tatry. Góry świetnie się nadają na włóczęgę namiotowo-chatkową, a czarują niezliczonymi polanami, widokami i tym, że są bardzo mało uczęszczane. Poniżej wklejam relację z naszej ubiegłorocznej majówki właśnie tam.
Majówkowa wyrypa w Górach Czerchowskich, czyli jak się płaci za sentymenty
Preludium, czyli w Leluchowie, miła, zaczyna się koniec świata
Majówkowe plany na Góry Czerchowskie ukształtowały się już dawniej. Kiedyś zobaczyłam niezwykle inspirujące do wyjazdu w Čergov zdjęcia Macieja, ale dopiero w tym roku padła propozycja, by ten przedłużony weekend spędzić właśnie tam. I to starym sposobem – plecakowo-namiotowym, jak za starych, dobrych czasów. Człowiek z sentymentu robi niekiedy takie głupoty .
Nasz sentyment rozpoczął się w Leluchowie. A właściwie nie, już na autostradzie z Krakowa. Zaaferowani rozmową ze współpasażerami przegapiliśmy zjazd na Brzesko, by ocknąć się dopiero przy tablicy ze skrętem na Tarnów... Nic to, tłukliśmy się potem objazdem przez przyjemne wsie i miasteczka, by wylądować na zachód słońca jadąc krętą drogą wzdłuż Jeziora Rożnowskiego. Ze względu na ponadprogramową atrakcję czasu już nie starczyło na Muszynę, którą od lat, bez powodzenia, usiłuję zwiedzić. W ciemności znaleźliśmy za to jakieś dogodne miejsce zjazdu między Leluchowem a Dubnem i położyliśmy się spać w naszym kangurze.
Pieśń pierwsza, czyli kiedy nadejdzie czas, wabi nas ognia blask
W czwartek wita nas słoneczny poranek i rozświetlone słońcem zielone zbocza. Od razu człowiek czuje, że to jest to! Wiatr we włosach, uśmiech na gębie i pełen optymizm! O naiwności.... Bo plecak czeka w kącie, ale my jeszcze nic o tym nie wiemy.
Podjeżdżamy sobie na początek do Dubnego. Sielsko, anielsko. Jakiś pojedynczy ludź, koń z wozem i ogólnie "wsi spokojna, wsi wesoła". Miejsce gdzieś na końcu świata z małą cerkiewką przycupniętą malowniczo na wzgórzu.
Na otaczającym świątynię kamiennym murku znajdujemy jaszczurkę zwinkę. Samce na wiosnę, w maju, w czasie godów, przybierają taką właśnie intensywnie zieloną barwę.
Wtedy jeszcze nie wiemy, że to dopiero początek naszej zoologicznej przygody w tę majówkę.
Gdy wracamy do Leluchowa, żadnego bratającego się z brzozami anioła nie widzimy. Żaden wesoły wysłannik niebieski nie pilnuje też granicy, bo wówczas nie przepuściłby tych chmar Słowaków, którzy zjeżdżają na zakupy do maleńkiego Leluchowa. Pierwszy maja, Święto Pracy, a tu nikt się nie obija, na uliczkach tłoczą się kramy z mydłem i powidłem, wszędzie pełno luda, a Most Wyszehradzki zastawiony jest samochodami na słowackich numerach.
Sentyment podpowiada, by uciekać stąd jak najszybciej. Najpierw jednak znajdujemy lokum dla naszego kangura na te cztery dni na podwórku pewnej mieszkanki Leluchowa. I wreszcie ta chwila, wymarzona i wytęskniona, gdy zarzucamy plecaki na plecy...
I co? Jest koszmarnie... Nastawiliśmy się, ze względów oszczędnościowych i logistycznych, na dźwiganie całego jedzenia na te cztery dni, ale i tak konfrontacja z (ciężką) rzeczywistością nie wypada najlepiej. Pocieszamy się, że początki są zawsze trudne i przechodzimy przez most na Słowację. Zaraz za przejściem znajdujemy nasz szlak. Czas ruszać.
Początek szlaku to dreptanie asfaltem do sąsiedniej miejscowości – Ruskiej Voli. Za nią wspinamy się na łąki. I tu pada pierwsza propozycja – po tych ciężkich 20 minutach marszu obalamy pierwsze piwo. Bo dzielni jesteśmy. No i lżej będzie. A wszystko dzieje się właśnie tu:
To nic, że za chwilę zaczyna padać – w tych okolicznościach nic a nic nam to nie przeszkadza. Bardziej dręczy myśl, że to dopiero początki i zaraz czeka nas wspinanie się na grzbiet.
Chwili kontaktu naszych pleców z ciężarem nie można jednak odwlekać. Zarzucamy toboły na siebie i objuczeni jak baktriany zaczynamy piąć się powoli do celu. Krok po kroku, przez wądoły, zarośnięte ścieżki i pokryte zeszłorocznymi liśćmi wąwozy. Jakoś powoli zaczynam przyzywczajać się do ciężaru, choć na bardziej stromych podejściach nie jest lekko. Docieramy jakoś do połączenia naszego niebieskiego szlaku z czerwonym, odstawiam nawet Roberta, który wybrał wspinaczkę na leśną ambonę i zanurzam się w las. W las, z którego dochodzi pohukiwanie, który jest wypełniony sowimi okrzykami. Jakoś nie mogę się na początku połapać, skąd dochodzi ów dźwięk, dopiero po chwili orientuję się, że z jednej i z drugiej strony ścieżki. Dwie sowy nawołują się, a ja mimochodem odwracam głowę w kierunku, z którego lepiej słyszę ten ptasi śpiew. I co? W niedalekiej odległości, niemal przede mną, siedzi sobie dumnie na gałęzi puszczyk uralski. Gdy mnie dostrzega, demonstracyjnie odwraca się tyłem i odlatuje. Niedaleko jednak, mam więc szansę zrobić marne, bo marne, ale zawsze jakieś zdjęcie mojej pierwszej sowy widzianej na wolności:
Stąd szybko już docieramy z Robertem do Sedla pod Dlhou, gdzie czas na pierwszą wyjazdową kawę i pierwsze rozległe widoki na Beskid Sądecki i Niski. Gdy zrzucam plecak na trawę, mam wrażenie, że zaraz odfrunę z powodu tej lekkości...
A potem jest wędrówka w stronę Małego Mincola, czeremchowa polanka,
świeża zieleń i fiolet niedojrzałych jeszcze buków
Mały Mincol i wreszcie ten właściwy Minčol, najwyższy szczyt Gór Czerchowskich:
Zbyt słaba jest dziś widoczność, by zobaczyć Tatry, niemniej rozległe widoki i cała feeria barw robią wrażenie! Wpisujemy się do księgi i szybko zdobywamy drugi wierzchołek Mincola, na którym stoi krzyż:
Potem możemy już tylko schodzić – przez Lazy docieramy do Sedla Ždiare.
Tu odbijamy kawałek zielonym szlakiem na południe, by przy zamkniętej na głucho chatce znaleźć pierwszy nocleg. Robert decyduje się na przygotowanie namiotu i ogniska, a ja, po tych osiemnastu kilometrach, mam jeszcze mentalną (bo fizyczną już mniej) ochotę na pięciokilometrowy szlak do zamku Nový hrad i z powrotem. Za przezwyciężenie lenistwa czeka mnie nagroda w postaci pięknego wieczornego światła.
Dzięki lepszej wieczornej przejrzystości w oddali zauważam stożek, na którym ulokował się Šarišský hrad:
To jednak nie koniec dzisiejszych niespodzianek. Myszkując po najwyższej części zamku w jednej z dziur w murze zauważam takie oto śliczne maleństwo:
Mała sówka na mój widok zaczyna kłapać dziobem – nie wiem, czy czeka na jakiegoś robaka, czy chce mnie ostrzec. Cofam się nieco, by jej nie płoszyć, a gdy znów zaglądam, ta również zerka z ciekawością na mnie. I tak przez dłuższy moment obserwujemy się bacznie. Nie chcąc jednak ryzykować spotkania z zatroskaną mamusią schodzę z zamku. A widoki nadal sielankowe:
Zachodzące powoli słońce jest dla mnie znakiem do odwrotu. Wchodzę w świetlisty tunel:
i łapiąc ostatnie promienie słońca docieram pod Sedlo Zdiare, gdzie płonie już wesoło ognisko i ognia blask wabi. Nie muszę chyba dodawać, że po całym ciężkim dniu wyrypy smażona kiełbasa i piwo smakują wybornie...
Galeria z pierwszego dnia tu: https://picasaweb.google.com/1148021165 ... t-DexrfWLA#
Pieśń druga, czyli drogą pylistą, drogą polną
Poranek dnia drugiego wita nas pięknym słońcem. Dziś na początek planujemy pętelkę na lekko do Kamenicy, z tego powodu ukrywamy plecak w chłodniejszym miejscu pod dachem chatki, zostawiamy namiot do wyschnięcia i ruszamy do Lazów, powtarzając wczorajszy ostatni odcinek, tym razem w odwrotną stronę.
Tu odbijamy na zielony szlak do Sokoliej Doliny mijając zamkniętą na głucho utulnię pod Mincolem. Wbrew obawom szlak jest dobrze oznakowany, tak jakby odnawiano go niedawno. Na dnie doliny witają nas zielono-zielone szachownice lasów:
Oraz majestatyczna Sokolia skała:
Z drugiej strony wygląda jak tatrzańska iglica:
Po wyjściu z doliny zaczynają się pyliste, kręte, polne drogi. Takie, jakie lubię najbardziej:
Z tyłu żegna nas Sokolia skała
a z przodu wita Zamek Kamenica ulokowany na wapiennym wzniesieniu Pienińskiego Pasa Skałkowego.
To kolejny zamek, na który trzeba się wspiąć. W pełnym słońcu, za to na lekko. Warto! Przy krzyżu z widokiem na miasto nie tylko ja obserwuję okolicę. Robi to również żółty trznadel:
Stopniowo nabieram wysokości idąc trochę na rympał, bo szlak żółty jest tu kiepsko oznakowany. Im wyżej, tym ładniej. Widać, między innymi, Góry Lewockie. Ale w sumie nie ma dla mnie znaczenia, co widać. Wystarczy mi, że jest widokowo i przestrzennie.
Część budowli przykryta jest niestety ohydnymi rusztowaniami, a betoniarka dopełnia tylko tego obrazu. To jakieś słowackie towarzystwo założone w celu odnawiania i zachowania dziedzictwa przodków "buduje" od nowa zamek.
W oddali kuszą kolejne wapienne stożki rozsiane między Šarišskym Jastrabiem a Kyjovem. To słowackie Bradlove Pasmo ciągnące się wzdłuż drogi Ľubotín– Sabinov.
Schodzę o wiele wygodniejszą ścieżką przyrodniczą, by minąć zamek od dołu:
A na rozległej polanie z widokiem na okolicę czas na małą czarną. Trzeba sobie dogadzać przed powrotem na grzbiet i wspinaczką do góry!
Póki co wspinać się nie musimy, za to przystawać co chwilę – tak. Przed nami najpiękniejszy odcinek szlaku prowadzący przez rozległe przestrzenie i urokliwe łąki.
Naszą uwagę przykuwa szczególnie pewne niewielkie drzewko:
Jego zieleń na tle głównego pasma jest tak niesamowita, że spędzamy tu dłuższy czas. Fotografując lub wylegując się w pachnącej trawie w pełnym, piekącym słońcu.
Aż żal opuszczać to miejsce, niestety czas nas goni. Schodzimy do miejscowości Potoky, skąd początkowo szutrowa, a potem leśna droga stopniowo wyprowadza nas na główny grzbiet. Po drodze mijamy urokliwą polankę
A po chwili jesteśmy na przełęczy Zdiare. Krótkie zejście w stronę namiotu, chwila niepewności, czy nasz żółty dom jeszcze stoi, szybkie przepakowanie i koniec tego dobrego!
Zarzucamy plecaki i już z całym dobytkiem na plecach ruszamy w dalszą drogę na wschód. Od Sedla Zdiare w stronę Čergova, mając już w nogach dwudziestokilometrową poranną pętelkę.
Po drodze mijamy wiele urokliwych polan. Góry Czerchowskie są bardzo widokowe i często można natknąć się na malowniczą łąkę porośniętą brzozami, z której rozpościera się szeroka panorama.
Późna pora, zmęczenie i wcale nie lżejsze plecaki dają jednak o sobie znać. A przed nami największe obniżenie na głównym grzbiecie - sedlo Priehyby położone na 815 m n.p.m.
Mieliśmy ambitny plan, by dojść do utulni pod Cergovem, droga weryfikuje jednak nasze plany. Na przełęczy postanawiamy dotrzeć tylko do sedla Lysiny, tym bardziej że znad Beskidu Niskiego napływają deszczowe chmury i mamy obawy, czy zdołamy przejść nawet ten kilkukilometrowy odcinek.
Z początku jest ciężko. Który to już raz? Schodząc na niską przełęcz straciliśmy na wysokości i teraz, pod koniec dnia, musimy ją niestety odzyskać. A chmurzy się coraz bardziej i już nawet od południa tłoczą się ku nam burzowo-deszczowe chmurzyska.
Miejscami robi się szaro i ponuro – to znak zmiany pogody zapowiadanej na drugą część majówki. W końcu kapryśna aura i nas dopada – dokładnie na szczycie Soliska atakuje nas na krótko grad, a potem deszcz. Na kilometr przed przełęczą. Zarzucamy szybko peleryny i pokonujemy sprawnie ten ostatni odcinek. Nie tylko deszcz dodaje nam skrzydeł – również wizja kurczaka z ryżem, kóry dźwigam od dwóch dni na plecach. Nie wiem, co cieszy mnie bardziej – czy wizja smacznej kolacji, czy fakt, że już jutro pozbędę się tego ciężaru .
Już bez deszczu, który szybko przechodzi, rozbijamy się na przełęczy Lysina. Wieczorem straszy nas trochę burza pałętająca się gdzieś nad okolicznymi górami, ostatecznie jednak nie dopada nas ani deszcz, ani błyskawice.
Z plecakami przeszliśmy dziś dodatkowo 11 kilometrów, co daje dystans 31 na cały dzień. Jakże miło więc zakopać się w ciepłym śpiworze i nie musieć już nic dźwigać!
Zdjęcia z drugiego dnia: https://picasaweb.google.com/1148021165 ... d3t29uBiwE#
Pieśń trzecia, czyli góry zlewają się z niebem, droga wisi we mgle zabłąkana
Krople deszczu bębniące w namiot nie budzą mnie tego poranka. Jeden rzut oka na zewnątrz jednak wystarczy, by zlokalizować chmury wiszące nad górami.
W dolinach jest trochę mgieł, które stopniowo wznoszą się coraz wyżej i zagarniają coraz więcej przestrzeni. Nie jest jednak najgorzej, więc zwijamy wilgotny namiot i ruszamy w stronę Cergova – szczytu, od którego góry wzięły swą nazwę.
Dość szybko zdobywamy Velką Javorinę, drugi co do wysokości szczyt tych gór.
W oddali przyciąga wzrok łysawa Lysa, będąca ośrodkiem narciarskim. Jej pocięte stoki są dobrym punktem orientacyjnym.
Widokowymi, choć dziś bezsłonecznymi polankami zmierzam do Chochulki.
Tu czekam na Roberta kontemplując otaczającą mnie ciszę. Siedzę sobie w czerwonym polarze oparta o plecak, gdy nagle zauważam jakieś poruszenie na lewo ode mnie. Coś większego wyłania się z dali. Pierwsza myśl – jakiś zdziczały pies, druga – idą turyści, a ich czworonóg wyprzedził ich. Zastanawiam się, czy zwierz nie zacznie na mnie szczekać, bo trochę obawiam się jego wielkości. Nic takiego się jednak nie dzieje. I nagle przychodzi olśnienie – to nie pies, przecież to wilk! Od razu się uspokajam. Mimo czerwonego polarka nie będę przecież robić za Czerwonego Kapturka. Czytałam bowiem kiedyś interesujący artykuł o wilkach. Wszystkie opowieści o tych krwiożerczych bestiach atakujących ludzi są wyssane z palca. Tak naprawdę to wilk panicznie boi się człowieka... Robię na szybko jakieś zdjęcie z oddali, bo oczywiście w takim momencie aparat od razu się wyłącza. Wszystko trwa chwilę, bo zwierzę dostrzega mnie i wielkimi susami odbiega. Ale niesamowite wrażenie spotkania z dzikim wilkiem pozostaje.
Akurat na Chochulce zauważam też, że zaczyna nas ścigać mgła. I płynie sobie w stronę Cergova, dokładnie w naszym kierunku! Przyśpieszenie kroku niewiele daje. No, może troszkę. Jeszcze widzę przed sobą grzbiet, który za kilka chwil zleje się z niebem i mgłą w jedną biało-szarą plamę:
Ze szczytu schodzimy do ululni pod Cergovem, by zostawić tam plecaki i na lekko zejść do przełęczy, do schroniska. Utulnia Drina okazuje się chatką Baby Jagi przylepioną do zbocza.
Ma też całkiem stylowy kibelek w odcieniach moro:
Zrzucamy nasze bametle i wracamy na szczyt, do mgły, a stąd do schroniska, jedynego w tym paśmie. Z oddali witają nas dźwięki słowackich przebojów i swojska atmosfera leniwej soboty. Fundujemy sobie zasłużone napitki, w plecaku ląduje jakaś wysokoprocentowa puszka i zaczynamy powrót. To właśnie od tego miejsca będziemy już tylko wracać. Od schroniska, które w pieczątce ma kogo? Wilka szarego!
Po powrocie do utulni czas na obiadek i skonsumowanie zakupionego w schronisku piwa.
Potem znów jest mglisty szczyt Cergova
I powrót do Chochulki, gdzie opuszczamy główny grzbietowy szlak i zmierzamy na północ za czerwonymi znakami.
Idziemy cały czas w gęstej mgle. Ładnie odznacza się na jej tle świeża zieleń młodych buków.
Po drodze zdobywamy widokowy ponoć szczyt Bukovego vrchu. My mamy takie panoramy:
Po drodze do mojego kompletu sowiego dodaję kolejną – siedzi sobie ta sowa tyłem do nas, na mgielnej gałęzi i gdy Robert próbuje jej zrobić zdjęcie, rozpościera swe szerokie skrzydła i teatralnie kołując znika we mgle. Naprawdę jest to wielkie ptaszysko, ale zdjęć tym razem nie mam, bo Robert robił.
Zabłąkana we mgle droga doprowadza nas w końcu do przełęczy Żobrak z wieżą widokową pełniącą równocześnie funkcję utulni. Na szczyt nie ma sensu przy tej pogodzie wchodzić, penetrujemy więc wnętrze i walczymy z pokusą, by zostać tu na noc. Przed nami jednak jeszcze trochę drogi, by ostatni dzień nie okazał się ponad siły.
Schodzimy więc do wioski Kriże, malowniczo ukrytej wśród wzgórz:
Znowu zeszliśmy w doliny i znów trzeba wyjść na grzbiet – ostatni etap, do Czarnej Jedliny, to mozolna wędrówka na łąki nad wsią. Czubki drzew przykryte są białą kołderką, ale ta mglistość ma też w sobie coś uroczego:
Na jednej z takich polan, tuż przy lesie, rozbijamy się na nocleg, licząc na lepszą pogodę dnia następnego.
Zdjęcia z trzeciego dnia: https://picasaweb.google.com/1148021165 ... qOTlarcjgE
Pieśń czwarta, czyli i tych gór mam dość
Wczesna poranna pobudka. Wystawiam głowę poza namiot i już wiem, że mogę iść dalej spać. Pogoda nie porawiła się, a wręcz przeciwnie – mgła nawiedziła też naszą polankę i wisi nad pobliskimi drzewami.
Ustaliliśmy już wczoraj, że w przypadku niepogody schodzimy do kolejnej wsi i nie wracamy do punktu wyjścia górami, a pieszo drogą w dolinie, stopem lub komunikacją lokalną. Kładę się więc spać, a półtorej godziny później rozpoczynamy leniwe wstawanie. Pogoda nadal mglista, więc siedzimy sobie w przytulnym namiocie przy śniadaniu i kubku parującej kawy. Trzeba się jednak wreszcie zbierać, zwinąć kompletnie mokry namiot i ruszyć do Livova.
W lesie jest przyjemniej niż na polanie, zaciszniej i spokojniej, a schodząc coraz niżej mam wrażenie, że mgła ustępuje.
Po zejściu w doliny spotykamy kolejny kolorowy okaz fauny – zwierzę rodzące się w ogniu:
Salamandra pozuje spokojnie jak rasowa modelka, a ja patrząc ponad jej grzbietem, dostrzegam na niebie coś błękitnego. Rzeczywiście się rozpogadza, a chmury się przedzierają dokładnie w tym momencie, gdy schodzimy do wioski i mamy szukać transportu dalej.
Naturalnym jest, że w tej sytuacji zmieniamy decyzję i ruszamy w góry!
Najpierw musimy przejść prze Livov:
A potem przez rozświetlone słońcem bukowe lasy:
W trakcie wędrówki mamy i chwile grozy widząc przed sobą poskręcane korzenie brzozy. Wyglądają jak odcięte ludzkie kończyny rodem z horroru klasy B:
Szlak niebieski w stronę Małego Mincola to głównie widoki na północ – na Lackową i Busov:
Robi się ładna, słoneczna pogoda, jednak zimny i mocny wiatr wymusza nakrycia głowy i rękawiczki. I tak idziemy i idziemy, raz lasem, raz polankami, zmieniając kierunek, klucząc, nabijając kilometry. Szlak niebieski na tym odcinku jest na szczęście dobrze oznakowany i mamy wrażenie, że zmieniono nieco jego przebieg, przy okazji go odnawiając.
Od Cekosova mamy w godzinę przejść do następnego punktu i tabliczek. Droga wlecze się niemiłosiernie i w pewnym momencie zaczynam się irracjonalnie wściekać na tych, którzy w tak idiotyczny sposób mierzą czasy przejść. Tego odcinka za nic nie da się przewędrować w tym czasie! My docieramy do Staskovej po dwóch godzinach.
Dobrze, że po drodze są widokowe miejsca:
Lekko znużeni na szczycie Staskovej robimy sobie przerwę na regeneracyjny posiłek. Ktoś znakujący szlak na niebiesko chyba przewidział nasze zniechęcenie:
W końcu jest i sedlo Hajduska, skąd tylko chwila jeszcze na Mały Mincol:
A na Małym Mincolu dziś lepsza pogoda niż w czasie pierwszego dnia wędrówki:
I tak, zataczając wielkie koło, dotarliśmy do szczytu, z którego czeka nas już tylko zejście znaną drogą do Leluchowa. Widokowo jest zdecydowanie lepiej niż poprzednio, widać nawet słabo zamglone Tatry i morze szczytów na wschodzie:
Mijamy znaną już nam czeremchową polankę:
Pamiętne widoki z pierwszego dnia podejścia:
I miejsce naszej pierwszej kawy:
Na koniec czeka nas jeszcze jedna zoologiczna niespodzianka: w lesie, na szlaku widzimy bociana czarnego pijącego wodę z wielkiej kałuży. Niestety momentalnie podrywa się do lotu i szybko znika nam z oczu. Po chwili jest tylko małą plamką na niebie:
Ostanie strome zejście daje popalić kolanom, na szczęście szybko wychodzimy na łąki nad Ruską Volą, gdzie wypiliśmy pierwszy złocisty trunek na tej wycieczce:
Ostatni asfaltowy odcinek jest jak gwóźdź do trumny, ale dajemy radę!
Epilog, czyli przecież jeszcze nie koniec! Schowaj trochę uśmiechu na naszą wspólną drogę
W Leluchowie odbieramy naszego kangura. Kobieta, u której stał przez te dni, pyta nas, jak się udał spacer. Ładny spacer! Udało nam się przejść przez te cztery dni 100 kilometrów i zrealizować nasz plan mimo kapryśnej pogody i ciężkich plecaków . Na koniec podjeżdżamy jeszcze pod cerkiew w Leluchowie i doprowadzamy się do porządku. Po czterech dniach bez mycia się ubieramy ostatnie czyste ciuchy, przezornie pozostawione w samochodzie. Zaraz mamy odebrać z Sącza naszych współpasażerów, więc dla ich komfortu psychicznego trzeba się nieco ogarnąć . Pod cerkwią łapiemy ostatnie promienie słońca złocące okoliczne grzbiety.
Słońce oświetla wierzchołki Cergova po drugiej stronie granicy i to nasze ostatnie spojrzenie na te góry.
Fotografie z ostatniego dnia tu: https://picasaweb.google.com/1148021165 ... ooTYn8rEew#
Majówkowa wyrypa w Górach Czerchowskich, czyli jak się płaci za sentymenty
Preludium, czyli w Leluchowie, miła, zaczyna się koniec świata
Majówkowe plany na Góry Czerchowskie ukształtowały się już dawniej. Kiedyś zobaczyłam niezwykle inspirujące do wyjazdu w Čergov zdjęcia Macieja, ale dopiero w tym roku padła propozycja, by ten przedłużony weekend spędzić właśnie tam. I to starym sposobem – plecakowo-namiotowym, jak za starych, dobrych czasów. Człowiek z sentymentu robi niekiedy takie głupoty .
Nasz sentyment rozpoczął się w Leluchowie. A właściwie nie, już na autostradzie z Krakowa. Zaaferowani rozmową ze współpasażerami przegapiliśmy zjazd na Brzesko, by ocknąć się dopiero przy tablicy ze skrętem na Tarnów... Nic to, tłukliśmy się potem objazdem przez przyjemne wsie i miasteczka, by wylądować na zachód słońca jadąc krętą drogą wzdłuż Jeziora Rożnowskiego. Ze względu na ponadprogramową atrakcję czasu już nie starczyło na Muszynę, którą od lat, bez powodzenia, usiłuję zwiedzić. W ciemności znaleźliśmy za to jakieś dogodne miejsce zjazdu między Leluchowem a Dubnem i położyliśmy się spać w naszym kangurze.
Pieśń pierwsza, czyli kiedy nadejdzie czas, wabi nas ognia blask
W czwartek wita nas słoneczny poranek i rozświetlone słońcem zielone zbocza. Od razu człowiek czuje, że to jest to! Wiatr we włosach, uśmiech na gębie i pełen optymizm! O naiwności.... Bo plecak czeka w kącie, ale my jeszcze nic o tym nie wiemy.
Podjeżdżamy sobie na początek do Dubnego. Sielsko, anielsko. Jakiś pojedynczy ludź, koń z wozem i ogólnie "wsi spokojna, wsi wesoła". Miejsce gdzieś na końcu świata z małą cerkiewką przycupniętą malowniczo na wzgórzu.
Na otaczającym świątynię kamiennym murku znajdujemy jaszczurkę zwinkę. Samce na wiosnę, w maju, w czasie godów, przybierają taką właśnie intensywnie zieloną barwę.
Wtedy jeszcze nie wiemy, że to dopiero początek naszej zoologicznej przygody w tę majówkę.
Gdy wracamy do Leluchowa, żadnego bratającego się z brzozami anioła nie widzimy. Żaden wesoły wysłannik niebieski nie pilnuje też granicy, bo wówczas nie przepuściłby tych chmar Słowaków, którzy zjeżdżają na zakupy do maleńkiego Leluchowa. Pierwszy maja, Święto Pracy, a tu nikt się nie obija, na uliczkach tłoczą się kramy z mydłem i powidłem, wszędzie pełno luda, a Most Wyszehradzki zastawiony jest samochodami na słowackich numerach.
Sentyment podpowiada, by uciekać stąd jak najszybciej. Najpierw jednak znajdujemy lokum dla naszego kangura na te cztery dni na podwórku pewnej mieszkanki Leluchowa. I wreszcie ta chwila, wymarzona i wytęskniona, gdy zarzucamy plecaki na plecy...
I co? Jest koszmarnie... Nastawiliśmy się, ze względów oszczędnościowych i logistycznych, na dźwiganie całego jedzenia na te cztery dni, ale i tak konfrontacja z (ciężką) rzeczywistością nie wypada najlepiej. Pocieszamy się, że początki są zawsze trudne i przechodzimy przez most na Słowację. Zaraz za przejściem znajdujemy nasz szlak. Czas ruszać.
Początek szlaku to dreptanie asfaltem do sąsiedniej miejscowości – Ruskiej Voli. Za nią wspinamy się na łąki. I tu pada pierwsza propozycja – po tych ciężkich 20 minutach marszu obalamy pierwsze piwo. Bo dzielni jesteśmy. No i lżej będzie. A wszystko dzieje się właśnie tu:
To nic, że za chwilę zaczyna padać – w tych okolicznościach nic a nic nam to nie przeszkadza. Bardziej dręczy myśl, że to dopiero początki i zaraz czeka nas wspinanie się na grzbiet.
Chwili kontaktu naszych pleców z ciężarem nie można jednak odwlekać. Zarzucamy toboły na siebie i objuczeni jak baktriany zaczynamy piąć się powoli do celu. Krok po kroku, przez wądoły, zarośnięte ścieżki i pokryte zeszłorocznymi liśćmi wąwozy. Jakoś powoli zaczynam przyzywczajać się do ciężaru, choć na bardziej stromych podejściach nie jest lekko. Docieramy jakoś do połączenia naszego niebieskiego szlaku z czerwonym, odstawiam nawet Roberta, który wybrał wspinaczkę na leśną ambonę i zanurzam się w las. W las, z którego dochodzi pohukiwanie, który jest wypełniony sowimi okrzykami. Jakoś nie mogę się na początku połapać, skąd dochodzi ów dźwięk, dopiero po chwili orientuję się, że z jednej i z drugiej strony ścieżki. Dwie sowy nawołują się, a ja mimochodem odwracam głowę w kierunku, z którego lepiej słyszę ten ptasi śpiew. I co? W niedalekiej odległości, niemal przede mną, siedzi sobie dumnie na gałęzi puszczyk uralski. Gdy mnie dostrzega, demonstracyjnie odwraca się tyłem i odlatuje. Niedaleko jednak, mam więc szansę zrobić marne, bo marne, ale zawsze jakieś zdjęcie mojej pierwszej sowy widzianej na wolności:
Stąd szybko już docieramy z Robertem do Sedla pod Dlhou, gdzie czas na pierwszą wyjazdową kawę i pierwsze rozległe widoki na Beskid Sądecki i Niski. Gdy zrzucam plecak na trawę, mam wrażenie, że zaraz odfrunę z powodu tej lekkości...
A potem jest wędrówka w stronę Małego Mincola, czeremchowa polanka,
świeża zieleń i fiolet niedojrzałych jeszcze buków
Mały Mincol i wreszcie ten właściwy Minčol, najwyższy szczyt Gór Czerchowskich:
Zbyt słaba jest dziś widoczność, by zobaczyć Tatry, niemniej rozległe widoki i cała feeria barw robią wrażenie! Wpisujemy się do księgi i szybko zdobywamy drugi wierzchołek Mincola, na którym stoi krzyż:
Potem możemy już tylko schodzić – przez Lazy docieramy do Sedla Ždiare.
Tu odbijamy kawałek zielonym szlakiem na południe, by przy zamkniętej na głucho chatce znaleźć pierwszy nocleg. Robert decyduje się na przygotowanie namiotu i ogniska, a ja, po tych osiemnastu kilometrach, mam jeszcze mentalną (bo fizyczną już mniej) ochotę na pięciokilometrowy szlak do zamku Nový hrad i z powrotem. Za przezwyciężenie lenistwa czeka mnie nagroda w postaci pięknego wieczornego światła.
Dzięki lepszej wieczornej przejrzystości w oddali zauważam stożek, na którym ulokował się Šarišský hrad:
To jednak nie koniec dzisiejszych niespodzianek. Myszkując po najwyższej części zamku w jednej z dziur w murze zauważam takie oto śliczne maleństwo:
Mała sówka na mój widok zaczyna kłapać dziobem – nie wiem, czy czeka na jakiegoś robaka, czy chce mnie ostrzec. Cofam się nieco, by jej nie płoszyć, a gdy znów zaglądam, ta również zerka z ciekawością na mnie. I tak przez dłuższy moment obserwujemy się bacznie. Nie chcąc jednak ryzykować spotkania z zatroskaną mamusią schodzę z zamku. A widoki nadal sielankowe:
Zachodzące powoli słońce jest dla mnie znakiem do odwrotu. Wchodzę w świetlisty tunel:
i łapiąc ostatnie promienie słońca docieram pod Sedlo Zdiare, gdzie płonie już wesoło ognisko i ognia blask wabi. Nie muszę chyba dodawać, że po całym ciężkim dniu wyrypy smażona kiełbasa i piwo smakują wybornie...
Galeria z pierwszego dnia tu: https://picasaweb.google.com/1148021165 ... t-DexrfWLA#
Pieśń druga, czyli drogą pylistą, drogą polną
Poranek dnia drugiego wita nas pięknym słońcem. Dziś na początek planujemy pętelkę na lekko do Kamenicy, z tego powodu ukrywamy plecak w chłodniejszym miejscu pod dachem chatki, zostawiamy namiot do wyschnięcia i ruszamy do Lazów, powtarzając wczorajszy ostatni odcinek, tym razem w odwrotną stronę.
Tu odbijamy na zielony szlak do Sokoliej Doliny mijając zamkniętą na głucho utulnię pod Mincolem. Wbrew obawom szlak jest dobrze oznakowany, tak jakby odnawiano go niedawno. Na dnie doliny witają nas zielono-zielone szachownice lasów:
Oraz majestatyczna Sokolia skała:
Z drugiej strony wygląda jak tatrzańska iglica:
Po wyjściu z doliny zaczynają się pyliste, kręte, polne drogi. Takie, jakie lubię najbardziej:
Z tyłu żegna nas Sokolia skała
a z przodu wita Zamek Kamenica ulokowany na wapiennym wzniesieniu Pienińskiego Pasa Skałkowego.
To kolejny zamek, na który trzeba się wspiąć. W pełnym słońcu, za to na lekko. Warto! Przy krzyżu z widokiem na miasto nie tylko ja obserwuję okolicę. Robi to również żółty trznadel:
Stopniowo nabieram wysokości idąc trochę na rympał, bo szlak żółty jest tu kiepsko oznakowany. Im wyżej, tym ładniej. Widać, między innymi, Góry Lewockie. Ale w sumie nie ma dla mnie znaczenia, co widać. Wystarczy mi, że jest widokowo i przestrzennie.
Część budowli przykryta jest niestety ohydnymi rusztowaniami, a betoniarka dopełnia tylko tego obrazu. To jakieś słowackie towarzystwo założone w celu odnawiania i zachowania dziedzictwa przodków "buduje" od nowa zamek.
W oddali kuszą kolejne wapienne stożki rozsiane między Šarišskym Jastrabiem a Kyjovem. To słowackie Bradlove Pasmo ciągnące się wzdłuż drogi Ľubotín– Sabinov.
Schodzę o wiele wygodniejszą ścieżką przyrodniczą, by minąć zamek od dołu:
A na rozległej polanie z widokiem na okolicę czas na małą czarną. Trzeba sobie dogadzać przed powrotem na grzbiet i wspinaczką do góry!
Póki co wspinać się nie musimy, za to przystawać co chwilę – tak. Przed nami najpiękniejszy odcinek szlaku prowadzący przez rozległe przestrzenie i urokliwe łąki.
Naszą uwagę przykuwa szczególnie pewne niewielkie drzewko:
Jego zieleń na tle głównego pasma jest tak niesamowita, że spędzamy tu dłuższy czas. Fotografując lub wylegując się w pachnącej trawie w pełnym, piekącym słońcu.
Aż żal opuszczać to miejsce, niestety czas nas goni. Schodzimy do miejscowości Potoky, skąd początkowo szutrowa, a potem leśna droga stopniowo wyprowadza nas na główny grzbiet. Po drodze mijamy urokliwą polankę
A po chwili jesteśmy na przełęczy Zdiare. Krótkie zejście w stronę namiotu, chwila niepewności, czy nasz żółty dom jeszcze stoi, szybkie przepakowanie i koniec tego dobrego!
Zarzucamy plecaki i już z całym dobytkiem na plecach ruszamy w dalszą drogę na wschód. Od Sedla Zdiare w stronę Čergova, mając już w nogach dwudziestokilometrową poranną pętelkę.
Po drodze mijamy wiele urokliwych polan. Góry Czerchowskie są bardzo widokowe i często można natknąć się na malowniczą łąkę porośniętą brzozami, z której rozpościera się szeroka panorama.
Późna pora, zmęczenie i wcale nie lżejsze plecaki dają jednak o sobie znać. A przed nami największe obniżenie na głównym grzbiecie - sedlo Priehyby położone na 815 m n.p.m.
Mieliśmy ambitny plan, by dojść do utulni pod Cergovem, droga weryfikuje jednak nasze plany. Na przełęczy postanawiamy dotrzeć tylko do sedla Lysiny, tym bardziej że znad Beskidu Niskiego napływają deszczowe chmury i mamy obawy, czy zdołamy przejść nawet ten kilkukilometrowy odcinek.
Z początku jest ciężko. Który to już raz? Schodząc na niską przełęcz straciliśmy na wysokości i teraz, pod koniec dnia, musimy ją niestety odzyskać. A chmurzy się coraz bardziej i już nawet od południa tłoczą się ku nam burzowo-deszczowe chmurzyska.
Miejscami robi się szaro i ponuro – to znak zmiany pogody zapowiadanej na drugą część majówki. W końcu kapryśna aura i nas dopada – dokładnie na szczycie Soliska atakuje nas na krótko grad, a potem deszcz. Na kilometr przed przełęczą. Zarzucamy szybko peleryny i pokonujemy sprawnie ten ostatni odcinek. Nie tylko deszcz dodaje nam skrzydeł – również wizja kurczaka z ryżem, kóry dźwigam od dwóch dni na plecach. Nie wiem, co cieszy mnie bardziej – czy wizja smacznej kolacji, czy fakt, że już jutro pozbędę się tego ciężaru .
Już bez deszczu, który szybko przechodzi, rozbijamy się na przełęczy Lysina. Wieczorem straszy nas trochę burza pałętająca się gdzieś nad okolicznymi górami, ostatecznie jednak nie dopada nas ani deszcz, ani błyskawice.
Z plecakami przeszliśmy dziś dodatkowo 11 kilometrów, co daje dystans 31 na cały dzień. Jakże miło więc zakopać się w ciepłym śpiworze i nie musieć już nic dźwigać!
Zdjęcia z drugiego dnia: https://picasaweb.google.com/1148021165 ... d3t29uBiwE#
Pieśń trzecia, czyli góry zlewają się z niebem, droga wisi we mgle zabłąkana
Krople deszczu bębniące w namiot nie budzą mnie tego poranka. Jeden rzut oka na zewnątrz jednak wystarczy, by zlokalizować chmury wiszące nad górami.
W dolinach jest trochę mgieł, które stopniowo wznoszą się coraz wyżej i zagarniają coraz więcej przestrzeni. Nie jest jednak najgorzej, więc zwijamy wilgotny namiot i ruszamy w stronę Cergova – szczytu, od którego góry wzięły swą nazwę.
Dość szybko zdobywamy Velką Javorinę, drugi co do wysokości szczyt tych gór.
W oddali przyciąga wzrok łysawa Lysa, będąca ośrodkiem narciarskim. Jej pocięte stoki są dobrym punktem orientacyjnym.
Widokowymi, choć dziś bezsłonecznymi polankami zmierzam do Chochulki.
Tu czekam na Roberta kontemplując otaczającą mnie ciszę. Siedzę sobie w czerwonym polarze oparta o plecak, gdy nagle zauważam jakieś poruszenie na lewo ode mnie. Coś większego wyłania się z dali. Pierwsza myśl – jakiś zdziczały pies, druga – idą turyści, a ich czworonóg wyprzedził ich. Zastanawiam się, czy zwierz nie zacznie na mnie szczekać, bo trochę obawiam się jego wielkości. Nic takiego się jednak nie dzieje. I nagle przychodzi olśnienie – to nie pies, przecież to wilk! Od razu się uspokajam. Mimo czerwonego polarka nie będę przecież robić za Czerwonego Kapturka. Czytałam bowiem kiedyś interesujący artykuł o wilkach. Wszystkie opowieści o tych krwiożerczych bestiach atakujących ludzi są wyssane z palca. Tak naprawdę to wilk panicznie boi się człowieka... Robię na szybko jakieś zdjęcie z oddali, bo oczywiście w takim momencie aparat od razu się wyłącza. Wszystko trwa chwilę, bo zwierzę dostrzega mnie i wielkimi susami odbiega. Ale niesamowite wrażenie spotkania z dzikim wilkiem pozostaje.
Akurat na Chochulce zauważam też, że zaczyna nas ścigać mgła. I płynie sobie w stronę Cergova, dokładnie w naszym kierunku! Przyśpieszenie kroku niewiele daje. No, może troszkę. Jeszcze widzę przed sobą grzbiet, który za kilka chwil zleje się z niebem i mgłą w jedną biało-szarą plamę:
Ze szczytu schodzimy do ululni pod Cergovem, by zostawić tam plecaki i na lekko zejść do przełęczy, do schroniska. Utulnia Drina okazuje się chatką Baby Jagi przylepioną do zbocza.
Ma też całkiem stylowy kibelek w odcieniach moro:
Zrzucamy nasze bametle i wracamy na szczyt, do mgły, a stąd do schroniska, jedynego w tym paśmie. Z oddali witają nas dźwięki słowackich przebojów i swojska atmosfera leniwej soboty. Fundujemy sobie zasłużone napitki, w plecaku ląduje jakaś wysokoprocentowa puszka i zaczynamy powrót. To właśnie od tego miejsca będziemy już tylko wracać. Od schroniska, które w pieczątce ma kogo? Wilka szarego!
Po powrocie do utulni czas na obiadek i skonsumowanie zakupionego w schronisku piwa.
Potem znów jest mglisty szczyt Cergova
I powrót do Chochulki, gdzie opuszczamy główny grzbietowy szlak i zmierzamy na północ za czerwonymi znakami.
Idziemy cały czas w gęstej mgle. Ładnie odznacza się na jej tle świeża zieleń młodych buków.
Po drodze zdobywamy widokowy ponoć szczyt Bukovego vrchu. My mamy takie panoramy:
Po drodze do mojego kompletu sowiego dodaję kolejną – siedzi sobie ta sowa tyłem do nas, na mgielnej gałęzi i gdy Robert próbuje jej zrobić zdjęcie, rozpościera swe szerokie skrzydła i teatralnie kołując znika we mgle. Naprawdę jest to wielkie ptaszysko, ale zdjęć tym razem nie mam, bo Robert robił.
Zabłąkana we mgle droga doprowadza nas w końcu do przełęczy Żobrak z wieżą widokową pełniącą równocześnie funkcję utulni. Na szczyt nie ma sensu przy tej pogodzie wchodzić, penetrujemy więc wnętrze i walczymy z pokusą, by zostać tu na noc. Przed nami jednak jeszcze trochę drogi, by ostatni dzień nie okazał się ponad siły.
Schodzimy więc do wioski Kriże, malowniczo ukrytej wśród wzgórz:
Znowu zeszliśmy w doliny i znów trzeba wyjść na grzbiet – ostatni etap, do Czarnej Jedliny, to mozolna wędrówka na łąki nad wsią. Czubki drzew przykryte są białą kołderką, ale ta mglistość ma też w sobie coś uroczego:
Na jednej z takich polan, tuż przy lesie, rozbijamy się na nocleg, licząc na lepszą pogodę dnia następnego.
Zdjęcia z trzeciego dnia: https://picasaweb.google.com/1148021165 ... qOTlarcjgE
Pieśń czwarta, czyli i tych gór mam dość
Wczesna poranna pobudka. Wystawiam głowę poza namiot i już wiem, że mogę iść dalej spać. Pogoda nie porawiła się, a wręcz przeciwnie – mgła nawiedziła też naszą polankę i wisi nad pobliskimi drzewami.
Ustaliliśmy już wczoraj, że w przypadku niepogody schodzimy do kolejnej wsi i nie wracamy do punktu wyjścia górami, a pieszo drogą w dolinie, stopem lub komunikacją lokalną. Kładę się więc spać, a półtorej godziny później rozpoczynamy leniwe wstawanie. Pogoda nadal mglista, więc siedzimy sobie w przytulnym namiocie przy śniadaniu i kubku parującej kawy. Trzeba się jednak wreszcie zbierać, zwinąć kompletnie mokry namiot i ruszyć do Livova.
W lesie jest przyjemniej niż na polanie, zaciszniej i spokojniej, a schodząc coraz niżej mam wrażenie, że mgła ustępuje.
Po zejściu w doliny spotykamy kolejny kolorowy okaz fauny – zwierzę rodzące się w ogniu:
Salamandra pozuje spokojnie jak rasowa modelka, a ja patrząc ponad jej grzbietem, dostrzegam na niebie coś błękitnego. Rzeczywiście się rozpogadza, a chmury się przedzierają dokładnie w tym momencie, gdy schodzimy do wioski i mamy szukać transportu dalej.
Naturalnym jest, że w tej sytuacji zmieniamy decyzję i ruszamy w góry!
Najpierw musimy przejść prze Livov:
A potem przez rozświetlone słońcem bukowe lasy:
W trakcie wędrówki mamy i chwile grozy widząc przed sobą poskręcane korzenie brzozy. Wyglądają jak odcięte ludzkie kończyny rodem z horroru klasy B:
Szlak niebieski w stronę Małego Mincola to głównie widoki na północ – na Lackową i Busov:
Robi się ładna, słoneczna pogoda, jednak zimny i mocny wiatr wymusza nakrycia głowy i rękawiczki. I tak idziemy i idziemy, raz lasem, raz polankami, zmieniając kierunek, klucząc, nabijając kilometry. Szlak niebieski na tym odcinku jest na szczęście dobrze oznakowany i mamy wrażenie, że zmieniono nieco jego przebieg, przy okazji go odnawiając.
Od Cekosova mamy w godzinę przejść do następnego punktu i tabliczek. Droga wlecze się niemiłosiernie i w pewnym momencie zaczynam się irracjonalnie wściekać na tych, którzy w tak idiotyczny sposób mierzą czasy przejść. Tego odcinka za nic nie da się przewędrować w tym czasie! My docieramy do Staskovej po dwóch godzinach.
Dobrze, że po drodze są widokowe miejsca:
Lekko znużeni na szczycie Staskovej robimy sobie przerwę na regeneracyjny posiłek. Ktoś znakujący szlak na niebiesko chyba przewidział nasze zniechęcenie:
W końcu jest i sedlo Hajduska, skąd tylko chwila jeszcze na Mały Mincol:
A na Małym Mincolu dziś lepsza pogoda niż w czasie pierwszego dnia wędrówki:
I tak, zataczając wielkie koło, dotarliśmy do szczytu, z którego czeka nas już tylko zejście znaną drogą do Leluchowa. Widokowo jest zdecydowanie lepiej niż poprzednio, widać nawet słabo zamglone Tatry i morze szczytów na wschodzie:
Mijamy znaną już nam czeremchową polankę:
Pamiętne widoki z pierwszego dnia podejścia:
I miejsce naszej pierwszej kawy:
Na koniec czeka nas jeszcze jedna zoologiczna niespodzianka: w lesie, na szlaku widzimy bociana czarnego pijącego wodę z wielkiej kałuży. Niestety momentalnie podrywa się do lotu i szybko znika nam z oczu. Po chwili jest tylko małą plamką na niebie:
Ostanie strome zejście daje popalić kolanom, na szczęście szybko wychodzimy na łąki nad Ruską Volą, gdzie wypiliśmy pierwszy złocisty trunek na tej wycieczce:
Ostatni asfaltowy odcinek jest jak gwóźdź do trumny, ale dajemy radę!
Epilog, czyli przecież jeszcze nie koniec! Schowaj trochę uśmiechu na naszą wspólną drogę
W Leluchowie odbieramy naszego kangura. Kobieta, u której stał przez te dni, pyta nas, jak się udał spacer. Ładny spacer! Udało nam się przejść przez te cztery dni 100 kilometrów i zrealizować nasz plan mimo kapryśnej pogody i ciężkich plecaków . Na koniec podjeżdżamy jeszcze pod cerkiew w Leluchowie i doprowadzamy się do porządku. Po czterech dniach bez mycia się ubieramy ostatnie czyste ciuchy, przezornie pozostawione w samochodzie. Zaraz mamy odebrać z Sącza naszych współpasażerów, więc dla ich komfortu psychicznego trzeba się nieco ogarnąć . Pod cerkwią łapiemy ostatnie promienie słońca złocące okoliczne grzbiety.
Słońce oświetla wierzchołki Cergova po drugiej stronie granicy i to nasze ostatnie spojrzenie na te góry.
Fotografie z ostatniego dnia tu: https://picasaweb.google.com/1148021165 ... ooTYn8rEew#
Słowacja (górsko) mniej znana
Tereny rzeczywiście odludne i chyba stosunkowo rzadko odwiedzane przez turystów - świadczyć o tym mogą choćby Twoje spotkania z dzikimi zwierzętami (których zresztą tylko pozazdrościć...)...
Gdyby nie te odległości, które pokonywaliście, chciałoby się rzec - tereny dla emerytów (bez obrazy dla tych ostatnich, bo różni w końcu bywają...) - cisza, spokój, sielanka...
Widoki, plenery wspaniałe mimo zmieniającej się aury, a łąki - polanki rzeczywiście zachęcają do "namiotowania" i leniuchowania... <tak>
Gdyby nie te odległości, które pokonywaliście, chciałoby się rzec - tereny dla emerytów (bez obrazy dla tych ostatnich, bo różni w końcu bywają...) - cisza, spokój, sielanka...
Widoki, plenery wspaniałe mimo zmieniającej się aury, a łąki - polanki rzeczywiście zachęcają do "namiotowania" i leniuchowania... <tak>
"Nie pytaj, jak to daleko? Zapytaj, co ciekawego możesz zobaczyć po drodze..."
https://picasaweb.google.com/grazynajarek" onclick="window.open(this.href);return false;
https://picasaweb.google.com/grazynajarek" onclick="window.open(this.href);return false;
Słowacja (górsko) mniej znana
Te mniej uczęszczane pasma górskie Słowacji mają w sobie taką łagodną dzikość i spokój. To czego jednak często brakuje w Polsce gdzie większość gór jest jednak obstawiona turystami. I tyle dzikich zwierząt. Zwłaszcza te sowy. Gdyby pojawiały się dalej to trzeba by było Góry Czerchowskie przechrzcić na Góry Sowie <lol>
Nie byłem wszędzie, ale mam to na uwadze
A może coś o Szwecji? http://swevirtual.blogspot.com/
A może coś o Szwecji? http://swevirtual.blogspot.com/
Słowacja (górsko) mniej znana
! Ależ trafna mądrość! Wczytałem się w to powtórnie i pogrzebałem w życiorysie, nie tylko górskim. Jak ulał pasuje do wielu moich poczynań. Myślę, że nie tylko moich.Wiolcia pisze: Człowiek z sentymentu robi niekiedy takie głupoty
Ta Wiolci sentencja, to wisienka na torcie całej relacji.
Słowacja (górsko) mniej znana
A mnie od pierwszego spojrzenia skojarzyło się z Petit Dru w masywie Mount Blanc. Tylko otoczenie łagodniejsze fizycznie i duchowo.Wiolcia pisze:Z drugiej strony wygląda jak tatrzańska iglica:
Zdjęci mi się nie "zacytowało", chodzi o to na którym jest majestatyczna Sokolia skała (z drugiej strony).
Słowacja (górsko) mniej znana
Fantastyczna impreza. Fragment tych gór robiliśmy z Michunem zimą na rakietach. Letnia opcja jak widzę, godna zapisania na ....? No właśnie, na kiedy? Majówka licho się zanosi tego roku, może lato?
Słowacja (górsko) mniej znana
Można zrobić sobie krótszą wycieczkę wokół Mincola - polecam gorąco!yaretzky pisze:Gdyby nie te odległości, które pokonywaliście, chciałoby się rzec - tereny dla emerytów (bez obrazy dla tych ostatnich, bo różni w końcu bywają...) - cisza, spokój, sielanka...
Właśnie to lubię w tych nieco mniej popularnych pasmach - nie są zadeptane, a zaskakują bardzo często pozytywnie!Comen pisze:Te mniej uczęszczane pasma górskie Słowacji mają w sobie taką łagodną dzikość i spokój. To czego jednak często brakuje w Polsce gdzie większość gór jest jednak obstawiona turystami. I tyle dzikich zwierząt. Zwłaszcza te sowy. Gdyby pojawiały się dalej to trzeba by było Góry Czerchowskie przechrzcić na Góry Sowie <lol>
Cieszę się, tym wspólnym punktem widzenia .tadeks pisze:! Ależ trafna mądrość! Wczytałem się w to powtórnie i pogrzebałem w życiorysie, nie tylko górskim. Jak ulał pasuje do wielu moich poczynań. Myślę, że nie tylko moich.Wiolcia pisze: Człowiek z sentymentu robi niekiedy takie głupoty
Ta Wiolci sentencja, to wisienka na torcie całej relacji.
A gdzie byliście konkretnie? Może coś napiszesz/podeślesz na ten temat? Jakbym miała polecać te góry, to albo na wiosnę, albo na jesień - pięknie kolorowo prezentują się wtedy drzewa.menel pisze:Fantastyczna impreza. Fragment tych gór robiliśmy z Michunem zimą na rakietach. Letnia opcja jak widzę, godna zapisania na ....? No właśnie, na kiedy? Majówka licho się zanosi tego roku, może lato?
A może napiszesz coś jeszcze o innych pasmach Słowacji, bo znając Ciebie, w niejedno miejsce zajrzałeś. Chętnie poczytam!
Słowacja (górsko) mniej znana
Wiolcia, Muszynka - Obruczne. Niewiele urobiliśmy, Michuna złamała grypa i nie było sensu dalej brnąć.Wiolcia pisze:A gdzie byliście konkretnie?
Słowacja (górsko) mniej znana
Niebieski szlak w Górach Lubovelskich z przełęczy Vacec do Jarabiny przez Cartovą Skałę (odbicie nieznakowana ścieżką) i Jarabińskie Cieśniawy. Wspaniała dzika przyroda i przepiękny skalny wąwóz.
Słowacja (górsko) mniej znana
świetne zdjęcia, może w tym sezonie zamiast kolejny raz w bieszczady wybiorę się pozwiedzać nieznaną jeszcze słowację
Słowacja (górsko) mniej znana
Może ktoś był w Górach Lewockich. Przez wiele lat był tam poligon wojskowy, więc turystycznie teren nie był w ogóle zagospodarowany. Mało tego na potrzeby wojska wysiedlono kilka wsi a nawet niewielkie miasteczko Ruskinowce. Teraz to wraca do normy, ale wydaje się, że turystycznie to jeszcze biała plama. Skądinąd góry przecina kilka dróg asfaltowych służących kiedyś na potrzeby armii, stąd np. turystyka rowerowa ma przyszłość. Zważywszy że po drugiej stronie doliny Popradu są już Tatry no to Góry Lewockie mogą obfitować w piękne panoramy wschodniej części Tatr.
Nie byłem wszędzie, ale mam to na uwadze
A może coś o Szwecji? http://swevirtual.blogspot.com/
A może coś o Szwecji? http://swevirtual.blogspot.com/