Dni gminy czy bobu czyli o festynach ludycznych
: 17 paź 2015, o 14:12
Niedawno jakiś twórca prze duże tfu kręcił nosem, że nie mamy polotu w organizowaniu festynów, a to dni kaszy, a to kiełbasy, a to w ostateczności pierogów. To tak w kontekście dwóch pań kandydatek na premiera o wyborach, co to obie coś pichciły ku uciesze gawiedzi, oczywiście obie w różnych końcach Polski. Kretyn oczywiście nie wspomniał, że święto kaszy w Trzebiatowie opiera się na średniowiecznej legendzie i nie ogranicza się do ubawu przy piwie i kaszy, ale będą także pokazy tańców średniowiecznych, walki rycerskie, wyścigi kajakowe itp.
Dokładnie to samo robi się za granicą. Mamy więc w Rothenburgu od der Tauber coroczne święto upamiętniające odpuszczenie oblężenia przez Szwedów w czasie Wojny Trzydziestoletniej, mamy w Gandawie coroczny pochód radnych, prezesów i członków najstarszych rodów w samych koszulach ze stryczkami na szyjach, mamy coroczną ucieczkę przed bykami w Pampelunie. Ale mamy też imprezy kulinarne. Ów tfurca jakoś nie oburza się, że w belgijskim Tilff co roku robi się festyn ku czi porów, w każdej holenderskiej wsi jesienią jest ubaw z okazji zbiorów kapusty i wielki festiwal gotowania stamppotu, a w hiszpańskim Buñol co roku pół świata zjeżdża, by się lać pomidorami.
Owszem, u nas też się wiele działo, o wielu zdarzeniach się pamięta, ale gorzej z kasą. W Karczmiskach z rozrzewnieniem wspominają, jaki to tłum zjeżdżał do Chodlika, gdzie w czasach przedpiastowskich stał potężny gród, zbliżony wielkością i znaczeniem do Krakowa czy Giecza na festyn archeologiczny. Tyńca („tego” Tyńca) sam widziałem, a był ponoć nawet Olbrychski. Każdy mógł wybić sobie talara, dać się zakuć w dyby czy spróbować prasłowiańskiej kaszy z omastą. Niestety, organizator z Warsziawy najpierw pożarł się z gminą o kasę, a potem inny, miejscowy organizator nie mógł za cholerę uzyskać ministerialnej zgody na organizację imprezy nas terenie ochrony konserwatorskiej. Wtajemniczeni mówią, że to efekt intryg znacznie bardziej wpływowego środowiska warszawskiego, które w tym czasie organizowało własne imprezy i ta chodlicka odebrałaby im chętnych. Dali więc w ministerstwie kultury komu trzeba i ile trzeba i problem z głowy. Sprawę rozwiązałaby większa kasa dla archeologów, bo ci, występując tu, mieliby zamknięte drzwi do imprez warszawskich, ale tej gmina nie ma. No to korzystając z faktu, że gmina jest znaczącym ośrodkiem uprawy bobu, zamiast archeologów mamy święto bobu...
Byłem na wielu takich imprezach. Na święcie sadów w Józefowie, święcie chmielu (chmielu, nie piwa) w Wilkowie, święto malin w Chodlu sam wymyśliłem (!). To nie jest jedynie chlanie piwa przez cały dzień a wieczorem koncert gwiazdy disco polo. Nie! Jest tam seminarium naukowców, biznesu i plantatorów na temat problemów danej uprawy. Jest degustacja i przygotowywanie potraw z danej rośliny. Owszem, gwiazda disco polo jest, ale po południu, a wieczorem gra prawdziwa gwiazda, że wspomnę InGrid w Józefowie, Lady Pank w Wilkowie czy IRA w Chodlu.
Niestety, święta tematyczne wciąż są w mniejszości. Większość organizuje dni gminy, pożegnanie lata, festyn rodzinny i tym podobne. A wystarczy trochę pomyśleć i mieć coś oryginalnego. Nie mam racji?
Dokładnie to samo robi się za granicą. Mamy więc w Rothenburgu od der Tauber coroczne święto upamiętniające odpuszczenie oblężenia przez Szwedów w czasie Wojny Trzydziestoletniej, mamy w Gandawie coroczny pochód radnych, prezesów i członków najstarszych rodów w samych koszulach ze stryczkami na szyjach, mamy coroczną ucieczkę przed bykami w Pampelunie. Ale mamy też imprezy kulinarne. Ów tfurca jakoś nie oburza się, że w belgijskim Tilff co roku robi się festyn ku czi porów, w każdej holenderskiej wsi jesienią jest ubaw z okazji zbiorów kapusty i wielki festiwal gotowania stamppotu, a w hiszpańskim Buñol co roku pół świata zjeżdża, by się lać pomidorami.
Owszem, u nas też się wiele działo, o wielu zdarzeniach się pamięta, ale gorzej z kasą. W Karczmiskach z rozrzewnieniem wspominają, jaki to tłum zjeżdżał do Chodlika, gdzie w czasach przedpiastowskich stał potężny gród, zbliżony wielkością i znaczeniem do Krakowa czy Giecza na festyn archeologiczny. Tyńca („tego” Tyńca) sam widziałem, a był ponoć nawet Olbrychski. Każdy mógł wybić sobie talara, dać się zakuć w dyby czy spróbować prasłowiańskiej kaszy z omastą. Niestety, organizator z Warsziawy najpierw pożarł się z gminą o kasę, a potem inny, miejscowy organizator nie mógł za cholerę uzyskać ministerialnej zgody na organizację imprezy nas terenie ochrony konserwatorskiej. Wtajemniczeni mówią, że to efekt intryg znacznie bardziej wpływowego środowiska warszawskiego, które w tym czasie organizowało własne imprezy i ta chodlicka odebrałaby im chętnych. Dali więc w ministerstwie kultury komu trzeba i ile trzeba i problem z głowy. Sprawę rozwiązałaby większa kasa dla archeologów, bo ci, występując tu, mieliby zamknięte drzwi do imprez warszawskich, ale tej gmina nie ma. No to korzystając z faktu, że gmina jest znaczącym ośrodkiem uprawy bobu, zamiast archeologów mamy święto bobu...
Byłem na wielu takich imprezach. Na święcie sadów w Józefowie, święcie chmielu (chmielu, nie piwa) w Wilkowie, święto malin w Chodlu sam wymyśliłem (!). To nie jest jedynie chlanie piwa przez cały dzień a wieczorem koncert gwiazdy disco polo. Nie! Jest tam seminarium naukowców, biznesu i plantatorów na temat problemów danej uprawy. Jest degustacja i przygotowywanie potraw z danej rośliny. Owszem, gwiazda disco polo jest, ale po południu, a wieczorem gra prawdziwa gwiazda, że wspomnę InGrid w Józefowie, Lady Pank w Wilkowie czy IRA w Chodlu.
Niestety, święta tematyczne wciąż są w mniejszości. Większość organizuje dni gminy, pożegnanie lata, festyn rodzinny i tym podobne. A wystarczy trochę pomyśleć i mieć coś oryginalnego. Nie mam racji?