Łysogóry - Mikołaj 2014
: 8 gru 2014, o 14:18
Relacja z Łysogór będzie, a jakże, bo ma ona ponoć umożliwić oddzielenie Gór Świętokrzyskich od Sudetów.
Wyjście było półtoradniowe, a właściwie jednodniowe…ot tak na Mikołaja.
Wyznawany przeze mnie konceptualizm w sferze fotografii osiągnął właśnie swój skrajny wariant i w czasie wędrówki po drogach i bezdrożach Świętokrzyskiego Parku Narodowego nie zrobiłem ani jednego zdjęcia. Martwi mnie to trochę, bo sztuka fotografii konceptualnej osiągnęła granicę, którą teraz trudno będzie, Jej i mi, przekroczyć.
Sobotni poranek mroźny był i niesłoneczny. Wilgoć osadziła się szadzią na gałęziach drzew i źdźbłach traw. Mgły otulały bajkowy pejzaż…
Ze Świętej Katarzyny w stronę Łysicy prowadził Stary Gościniec. Prowadził, ale nie mnie, bo wyrzekłem się go już na jego początku. Z racji budowanych na skraju Parku Narodowego daczy trakt był wysypany gruzem i bardziej przypominał drogę na budowę…poszedłem asfaltem, on niczego nie udawał. Z daleka merdały do mnie ogonami dwa przydrożne Kajtki. Z bliska wyszczerzyły na mnie zębiska i nie wyglądały już tak atrakcyjnie.
W Krajnie Drugim droga zbliżyła się niebezpiecznie do granicy Parku Narodowego, z czego skorzystałem skwapliwie…wszedłem lekko w las…raz skrajem, raz łąką oszronioną szedłem na wschód. Drzewa srebrzyły się. Łąka osiadała na butach mieniącymi się igiełkami. Igiełki czochrały mi sapogi i topniejąc moczyły spodnie. W oddali było widać nic, bo szron i mgła…tylko Kajtki odszczekiwały się czasami.
Klucząc polami i lasami wróciłem jednak na asfalt, bo impregnat przestawał być impregnatem, a dzień podnosił się dopiero.
W Kakoninie z naprzeciwka wyszła grupa Mikołajów. Pozdrowieni, zostali nieco z tyłu.
Teraz szlakiem w stronę kapliczki, a jakże, kapliczki nie byle kogo, bo kapliczki, pewnie się doskonale domyślacie, że była to, co ja mówię była, jest jeszcze, kapliczka Świętego Mikołaja. Na ławeczce przysiadłszy wyjąłem z plecaka kanapkę i cebulę. Jadłem spokojnie zapatrzony w Świętego Mikołaja, w puszczę jodłową, w szron i mgłę.
Z zadumy wyrwały mnie głosy nadchodzących Mikołajów kakonińskich. Zbliżali się nieuchronnie. Gdy podeszli bliżej okazali się płci przeróżnej. A sześciu, sześcioro, sześć ich było. Za pomoc w wykonaniu fotografii grupowej Mikołajów na tle kapliczki, tak na odchodne, w ramach rewanżu zagadnięty zostałem…i spytany o chęć popróbowania śliwowicy. Z odrazą poprosiłem o pełny kieliszek. Śliwowica okazała się być bimberkiem na śliwkach, o smaku wykwintnym, pierwszolkaśnym, słowo daję. Drugi kieliszek wszedł równie gładko jak pierwszy. Jako trzeci do ust uniosłem kieliszek naleweczki z cynamonem i goździkami…dla mnie troszkę za słodkiej, więc musiałem natychmiast usta opłukać kolejną porcją śliwowicy. Na zakąskę dostałem w prezencie mikołajowym dablsajz milkiłeja.
Żeby nie wyjść na chama całkowitego, bez grosza kindersztuby, wyjąłem, noszoną tylko i wyłącznie w celach leczniczych i ratunkowych, flaszeczkę malusią hamleciaka… A że był on zrobiony na lekko i delikatnie rozcieńczonym spirytusie, damom rozwarły się źrenice…panowie zamruczeli z zadowolenia. Tym radosnym akcentem zakończyło się spotkanie z Mikołajostwem.
Teraz już bez zbędnej zwłoki powlokłem się szlakiem czerwonym, głównym świętokrzyskim, na Łysicę. A ślisko było jak cholera. Po zejściu, na granicy parku, żal mnie ogarnął taki do szpiku, że to już koniec tegorocznych górek, tegorocznego spacerowania, chodzenia, łażenia, pełzania, wspinania i spadania, taki żal ogromny duszą mą zawładnął, że miast wyjść do cywilizacji, skręciłem w puszczę jodłową, by spotkanie z drogą asfaltową oddalić od siebie.
I szedłem tak przed siebie, po płaskim już teraz, ale w ciszę, byle dalej. Zmierzchać chyba już zamierzało niebawem, i to nie tylko z racji dnia pory ale i z tej pochmurności i mglistości i leśności…i wtedy właśnie oczom moim ukazała się droga poprzeczna, zryta kołami drwalskich samochodów, ciągników, droga z kałużami zamarzniętymi w koleinach…skręciłem w nią i szedłem, teraz na północny zachód. I teraz to już niczego się spodziewać nie mogłem, jeno, prędzej czy później, szosy asfaltowej…a nią do Katarzyny Świętej. I tak minął dzień pierwszy.
A drugiego to już zbierałem się do chałupki, więc tylko na dwie h do lasu, do puszczy, na pożegnanie, ze łzami w oczach, by jeszcze trochę pooddychać, popatrzeć…
Wyjście było półtoradniowe, a właściwie jednodniowe…ot tak na Mikołaja.
Wyznawany przeze mnie konceptualizm w sferze fotografii osiągnął właśnie swój skrajny wariant i w czasie wędrówki po drogach i bezdrożach Świętokrzyskiego Parku Narodowego nie zrobiłem ani jednego zdjęcia. Martwi mnie to trochę, bo sztuka fotografii konceptualnej osiągnęła granicę, którą teraz trudno będzie, Jej i mi, przekroczyć.
Sobotni poranek mroźny był i niesłoneczny. Wilgoć osadziła się szadzią na gałęziach drzew i źdźbłach traw. Mgły otulały bajkowy pejzaż…
Ze Świętej Katarzyny w stronę Łysicy prowadził Stary Gościniec. Prowadził, ale nie mnie, bo wyrzekłem się go już na jego początku. Z racji budowanych na skraju Parku Narodowego daczy trakt był wysypany gruzem i bardziej przypominał drogę na budowę…poszedłem asfaltem, on niczego nie udawał. Z daleka merdały do mnie ogonami dwa przydrożne Kajtki. Z bliska wyszczerzyły na mnie zębiska i nie wyglądały już tak atrakcyjnie.
W Krajnie Drugim droga zbliżyła się niebezpiecznie do granicy Parku Narodowego, z czego skorzystałem skwapliwie…wszedłem lekko w las…raz skrajem, raz łąką oszronioną szedłem na wschód. Drzewa srebrzyły się. Łąka osiadała na butach mieniącymi się igiełkami. Igiełki czochrały mi sapogi i topniejąc moczyły spodnie. W oddali było widać nic, bo szron i mgła…tylko Kajtki odszczekiwały się czasami.
Klucząc polami i lasami wróciłem jednak na asfalt, bo impregnat przestawał być impregnatem, a dzień podnosił się dopiero.
W Kakoninie z naprzeciwka wyszła grupa Mikołajów. Pozdrowieni, zostali nieco z tyłu.
Teraz szlakiem w stronę kapliczki, a jakże, kapliczki nie byle kogo, bo kapliczki, pewnie się doskonale domyślacie, że była to, co ja mówię była, jest jeszcze, kapliczka Świętego Mikołaja. Na ławeczce przysiadłszy wyjąłem z plecaka kanapkę i cebulę. Jadłem spokojnie zapatrzony w Świętego Mikołaja, w puszczę jodłową, w szron i mgłę.
Z zadumy wyrwały mnie głosy nadchodzących Mikołajów kakonińskich. Zbliżali się nieuchronnie. Gdy podeszli bliżej okazali się płci przeróżnej. A sześciu, sześcioro, sześć ich było. Za pomoc w wykonaniu fotografii grupowej Mikołajów na tle kapliczki, tak na odchodne, w ramach rewanżu zagadnięty zostałem…i spytany o chęć popróbowania śliwowicy. Z odrazą poprosiłem o pełny kieliszek. Śliwowica okazała się być bimberkiem na śliwkach, o smaku wykwintnym, pierwszolkaśnym, słowo daję. Drugi kieliszek wszedł równie gładko jak pierwszy. Jako trzeci do ust uniosłem kieliszek naleweczki z cynamonem i goździkami…dla mnie troszkę za słodkiej, więc musiałem natychmiast usta opłukać kolejną porcją śliwowicy. Na zakąskę dostałem w prezencie mikołajowym dablsajz milkiłeja.
Żeby nie wyjść na chama całkowitego, bez grosza kindersztuby, wyjąłem, noszoną tylko i wyłącznie w celach leczniczych i ratunkowych, flaszeczkę malusią hamleciaka… A że był on zrobiony na lekko i delikatnie rozcieńczonym spirytusie, damom rozwarły się źrenice…panowie zamruczeli z zadowolenia. Tym radosnym akcentem zakończyło się spotkanie z Mikołajostwem.
Teraz już bez zbędnej zwłoki powlokłem się szlakiem czerwonym, głównym świętokrzyskim, na Łysicę. A ślisko było jak cholera. Po zejściu, na granicy parku, żal mnie ogarnął taki do szpiku, że to już koniec tegorocznych górek, tegorocznego spacerowania, chodzenia, łażenia, pełzania, wspinania i spadania, taki żal ogromny duszą mą zawładnął, że miast wyjść do cywilizacji, skręciłem w puszczę jodłową, by spotkanie z drogą asfaltową oddalić od siebie.
I szedłem tak przed siebie, po płaskim już teraz, ale w ciszę, byle dalej. Zmierzchać chyba już zamierzało niebawem, i to nie tylko z racji dnia pory ale i z tej pochmurności i mglistości i leśności…i wtedy właśnie oczom moim ukazała się droga poprzeczna, zryta kołami drwalskich samochodów, ciągników, droga z kałużami zamarzniętymi w koleinach…skręciłem w nią i szedłem, teraz na północny zachód. I teraz to już niczego się spodziewać nie mogłem, jeno, prędzej czy później, szosy asfaltowej…a nią do Katarzyny Świętej. I tak minął dzień pierwszy.
A drugiego to już zbierałem się do chałupki, więc tylko na dwie h do lasu, do puszczy, na pożegnanie, ze łzami w oczach, by jeszcze trochę pooddychać, popatrzeć…