
Naszym celem było Gran Pilastro, po niem. Hochfeiler, najwyższy szczyt tego pasma, leżący na granicy austriacko-włoskiej.
Wyjechaliśmy we czwórkę (Ania, Arek, Robert i ja) w czwartek wieczorem. Wcześnie rano przejechaliśmy przez przełęcz Brenner i dojechaliśmy do włoskiej wioski Sasso, gdzie zostawiliśmy samochód. Startowaliśmy z wys. ok. 1500 m npm. Początek szlaku nr 1 znajduje się u wylotu doliny Pfitscher. Jest to bardzo piękna, długa i głęboka dolina.
Ścieżka prowadzi lewą stroną doliny, mniej więcej w połowie grani i jest bardzo urozmaicona – co jakiś czas przechodziliśmy przez drewniane mostki, schodziliśmy po metalowych stopniach, trawersowaliśmy pionowe żleby lub przechodziliśmy niezbyt szerokimi półkami skalnymi. Niekiedy była spora ekspozycja.
Po około 7 godzinach dotarliśmy do Hochfeiler Hütte (2710 m npm), które, jak wszystkie alpejskie schroniska o tej porze roku, było zamknięte. Skorzystaliśmy więc z winter-roomu. Akurat ten składał się z dwóch pomieszczeń: jedno małe, drugie bardzo małe, wyposażone w 3 piętrowe łóżka, czyli miejsc do spania dla 6 osób, stół i ława. Oczywiście zero wody, zero światła, zerowa temperatura powietrza wewnątrz :|





W sobotę pobudka o godz. 5. Już świta, kiedy ruszamy w górę ubrani w uprzęże, związani liną i poobwieszani różnorakim szpejem :-) Ok. 10 minut od schroniska jest stromy żleb, w którym założone są poręczówki, niestety częściowo zasypane śniegiem. Wpinamy się do nich ekspresami i za pomocą czekanów wdrapujemy się na przełęcz. Idziemy tzw. normalną drogą, południowo-zachodnią granią. Jest bezchmurnie, bezwietrznie, po prostu pięknie! Tylko dlaczego szczyt jest tak daleko??? <nerwus> Ale w końcu stajemy na Wysokim Filarze i w momencie zapominamy o wszelkich trudach. To, co ukazuje się naszym oczom, jest po prostu niesamowite <hura> . Setki szczytów – Dolomity, Alpy Centralne, część Północnych Alp Wapiennych, a na dole lodowce i jezioro zaporowe Schlegeis. Spędziliśmy tam tylko ok. 0,5 godziny, bo zaczęło wiać. Drogę ze szczytu pokonywaliśmy spokojnym tempem, nigdzie się nam nie śpieszyło, ponieważ postanowiliśmy jeszcze jedną noc spędzić w winter-roomie.















Po powrocie do schroniska spędziliśmy czas na opalaniu się na ławie, a potem zajęliśmy się sprawami gospodarczymi – topienie śniegu na herbatę, napełnianie naczyń wodą spływającą z rynny itd. Arek wziął nawet „prysznic” z tejże rynny. Twardziel

Pod wieczór przyszło 4 Niemców, trochę się zdziwili, że ktoś oprócz nich wybrał się w góry. A ponieważ, jak już pisałam schron był przeznaczony dla 6 osób, największy z nich dostał „jedynkę”, dwaj trochę mniejsi musieli się podzielić pryczą, a czwarty spędził noc na podłodze, co z pewnością nie było najfajniejszym doświadczeniem. Dzięki ich obecności temperatura podskoczyła do + 10 stop. Wprawdzie nie było czym oddychać, ale coś za coś… :-)
Robert zarządził, że w niedzielę wstajemy o godz. 4.45. Arek chciał o 3.45, ale został przegłosowany:-)
Nasi niemieccy współspacze też wstali wcześnie i poszli na szczyt. Po ok. 3 godzinach dotarliśmy do auta. I tu wynikła mała afera, bo gdzieś mi ‘wcięło” sznurówkę z zamiennych butów :[ . Głównym podejrzanym był Robert, ponieważ pierwszy był na dole, ale do dziś idzie w zaparte i nie chce się przyznać. Oczywiście ta „strata” była przyczynkiem do żartów przez całą drogę powrotną do domu :>






Wszystkie zdjęcia można obejrzeć na:
https://picasaweb.google.com/1105764893 ... redirect=1" onclick="window.open(this.href);return false;