11 - 12.08.2014 r.
Z niecierpliwością czekałam w tym roku na urlop, bo plany były ciekawe. Ale pogoda (a raczej jej brak) mocno pomieszała nam szyki
Podczas kiedy moja koleżanka Ania odpoczywała wraz z rodziną w Chorwacji, moim zadaniem było monitorowanie pogody. Robiłam to codziennie i z każdym kolejnym dniem coraz bardziej rzedła mi mina. Dolomity, Alpy Karnickie, Niskie Taury – wszędzie kicha... Ale w końcu pojawiło się światełko w tunelu, a raczej okno pogodowe. Wypatrzyłam je dopiero na wtorek w Alpach Kotyjskich. Monte Viso – why not?
W Alpy Kotyjskie z Polski jest dość daleko – ponad 1400 km, dlatego wymyśliłam, że po drodze zatrzymamy się w Veronie. W internecie znalazłam fajny camping. Na kolejną noc zrobiłam rezerwację w schronisku, gdzie przy okazji dowiedziałam się, jakie warunki panują na trasie.
Ania wróciła z wczasów, pomysł z Monte Viso jej się spodobał, w ostatniej chwili dołączył do nas Leszek i w trójkę wyjechaliśmy w niedzielę (10.08.) do Verony. Na miejscu byliśmy po godz.16. Camping Castel San Pietro umiejscowiony jest w średniowiecznych murach górujących nad miastem, porośniętych bluszczem i winoroślą. Kiście słodkich winogron mieliśmy w zasięgu ręki (tzn. nie wszyscy, ja musiałam trochę podskoczyć ). Rozłożyliśmy namiot, coś zjedliśmy i ruszyliśmy zwiedzać miasto. Z campingu do centrum mieliśmy ok. 10 minut.
Rano spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Naszym kolejnym przystankiem było położone na wysokości 2020 m npm Pian del Re. Wjeżdżaliśmy tam z wys. ok. 600 m npm wąską drogą z mnóstwem zakrętów, Pani z gps-a nie nadążała mówić: skręć w prawo, skręć w lewo... czasami aż się zapowietrzała.
Dolina Po, którą jechaliśmy jest piękna, choć im wyżej wjeżdżaliśmy, tym bardziej mieliśmy ograniczone widoki, bo zrobiło się pochmurno.
Z Pian del Re szliśmy trasą nr 13 do Rifugio Quintino Sella (2640 m npm). Mimo ciężkich plecaków szło się całkiem przyjemnie. Po drodze mijaliśmy Lago Fiorenza i turkusowe Lago Chiaretto.
Schronisko Quintino Sella położone jest nad Lago Grande di Viso. Dobrze, że zrobiłam wcześniej rezerwację, bo było mnóstwo ludzi .
Wstaliśmy o 3 w nocy, ze schroniska wyszliśmy o 4. Początkowo szlak obniża się, po jakimś czasie pnie się w górę, aż dochodzi do pierwszej ferraty i odtąd jest już stromo. Ferrata jest dość nietypowa, bo zamiast stalowej liny wiszą tam grube łańcuchy. Nie zabrałam ze sobą lonży, tylko taśmę i karabinek. Początkowo prawie w ogóle się nie przypinałam. Kolejna ferrata była już bardziej wymagająca, ale dokładnie ją sobie obejrzeliśmy dopiero w drodze powrotnej, bo jak szliśmy w tamtą stronę było zupełnie ciemno. Przed godz. 6 dotarliśmy na Colle Sagnette (2991 m npm). Z przełęczy schodzimy do Vallone delle Forcioline i cały czas idziemy po skalnym rumoszu. Robi się coraz jaśniej. Po ok.1,5 godz. doszliśmy do Bivacco Andreotti (3225 m npm).
Powyżej biwaku jest mały lodowiec; śnieg był mocno zmrożony, założyliśmy więc raki. Po jego przejściu wchodzimy na grań. Od tego miejsca jest już normalna wspinaczka, jak na mój gust, momentami niezbyt bezpieczna. Zajęło nam to bardzo dużo czasu, bo byliśmy już zmęczeni, poza tym w 2-3 miejscach musieliśmy przepuścić osoby schodzące w dół (zazwyczaj kilkuosobowe grupy z przewodnikiem prowadzone „na smyczy”).
Ania weszła na szczyt 20 minut wcześniej i zastała tam jeszcze błękitne niebo.
Kiedy my stanęliśmy obok krzyża wisiała już nad nim szara czapa. Ale widoki i tak były ładne.
Podczas wspinaczki w górę nic nie jadłam i mało piłam, bo nie miałam ochoty, dlatego kiedy na górze ugryzłam kawałek batona i popiłam go herbatą mój organizm mocno się zbuntował… Byłam bardzo osłabiona. Kiedy po jakimś czasie zaczęliśmy schodzić Leszek stwierdził, że się zataczam. Mimo protestów zabrał mój plecak i niósł go przez jakiś czas. Z pewnością nie miał lekko, ani wygodnie, tym bardziej chwała Mu za to.
W drodze powrotnej ominęliśmy dość niefajny odcinek grani i weszliśmy na śnieg, który w tym momencie zrobił się miękki i nie musieliśmy ubierać raków.
Po przekroczeniu przełęczy ponownie wchodzimy na ferratę i dopiero teraz widzimy, jaka tam jest lufa i przy okazji - jak wiele pięknych kwiatów rośnie w tej okolicy.
Do schroniska docieramy po godz. 17. Robimy krótki postój na przepakowanie plecaków
i schodzimy do Pian del Re. Na dole okazuje się, że auto staje okoniem, potrzebny jest fachowiec, musimy zostać tam na noc, a ponieważ w schronisku, które jest tuż obok parkingu nie ma wolnych miejsc, rozbijamy namiot. Jest już późno, zaczyna padać deszcz, a my mamy serdecznie dość wszystkiego … Środowe, ulewne przedpołudnie spędzamy w schronisku w oczekiwaniu na mechanika. Z ciekawości sprawdzamy pogodę na interesujące nas wcześniej szczyty, ale prognozy są dość paskudne, więc bez żalu skracamy urlop i wracamy do domu.
Podsumowując ten wyjazd – Monte Viso jest czwartym pod względem wysokości zdobytym przeze mnie szczytem, ale najtrudniejszym technicznie. Tym sposobem moja ulubiona Pośrednia Grań „spadła” z piedestału.
W kilku momentach żelazny uścisk dłoni Leszka uratował mnie przed przykrymi konsekwencjami, chociaż nie obyło się oczywiście bez siniaków i zadrapań.
Ale mimo różnych perturbacji, wyjazd był naprawdę super.
Jak już nabędę uprawnienia do wrzucania tutaj fotek, wtedy uzupełnię relację
