Forum "Turystycznie" - najciekawsze forum turystyczne w sieci! Już od prawie 14 lat!

Anegdoty podróżne

Ogólne dyskusje o turystyce.
Awatar użytkownika
Gollum
User
Posty: 1081
Rejestracja: 28 lip 2012, o 09:23
Lokalizacja: Lublin

Anegdoty podróżne

Post autor: Gollum » 14 sie 2012, o 11:30

Z każdej wyprawy przywozimy nie tylko wspomnienia, pamiątki i mnóstwo zdjęć. Przywozimy też anegdoty. Oto te, jakie się przydarzyły mojej rodzinie:

Żebry
Nad Krką ja, zapalony malakolog, musiałem zebrać parę muszli tamtejszych małży. Gdy taplałem się w błocie, w tym czasie żona z dziećmi czekała, trzymając przed sobą trzcinowy kapelusz syna. Nagle słyszę głośny śmiech. Grupka kilkorga młodych odchodzi szybko od mojej rodziny ze śmiechem, a i rodzina chichocze. Okazało się, że młodzi, widząc kapelusz ułożony w pozycji, w jakiej trzymają je żebracy, nie mogli sobie odmówić dowcipu i wrzucić do kapelusza kunę...

Zjadłeś go?
Raz w chorwackim Segecie koło Trogiru w poszukiwaniu zdobyczy w postaci muszli, zapuściłem się dość daleko od rodzinnego kocyka. Akurat złowiłem w siatkę szkielet jeżowca. A że nie chcę wracać po wodzie, czyli po ostrych kamieniach, wychodzę na ląd i idę promenadą. Nagle widzę dwie Japonki z aparatami pstrykające na prawo i lewo. Zobaczyły szkielet i coś ćwierkają między sobą, pokazując na moja zdobycz. No to wyjmuję z siatki i im pokazuję. - Zjadłeś go – pytają po angielsku, wskazując na szkielet.
- Nie ja, jakieś zwierzę, może ślimak – odpowiadam w tymże języku, bo już widziałem, jak dwa ślimaki próbowały się dobrać do jeżowca, a w zbiorach miałem już szkielet, jeżowca, po którym ślimak tego samego gatunku właśnie się oblizywał.

Wiedzieli co robią
- Wiedzieli co robią – skomentowała żona fakt, iż Chorwaci mieszkali kiedyś w dzisiejszej Polsce, pomiędzy Krakowem a Kamieńcem Podolskim, ale wywędrowali na południe, nad Adriatyk.

Napiwek
Gdy w pałacu Dioklecjana w Splicie od dwóch przebranych za rzymskich legionistów chłopaków w końcu odczepiły się dwie dziewczyny, córka podeszła, by się z nimi sfotografować. Stanęli z marsowymi minami, a potem zapraszają do siebie taticzka i proszą o napiwek. Dałem jednemu dwie monety, nie wiem nawet jakiego nominału. - Ale ja mam kolegę – mówi obdarowany.
- Ale ja dałem dwie monety – odpowiadam...
Ale chyba były to piątki, bo niedługo potem widziałem, jak szli do knajpy.

Topless
Gdy z wyprawy znów przyniosłem foty jakiegoś robala, skrzywiona żona mówi: - Gdybyś zrobił zdjęcie jakiej dziewczyny topless, to rozumiem, ale takie stwory?
No to cóż, skoro mam przyzwolenie, to idę. Przeszedłem się parę razy po plażowym deptaku tam i z powrotem, szukając rozebranych pań. Owszem znalazłem. Ale przecież nie będę pstrykał nachalnie jak jakiś erotoman, bo dostanę w mordę. No to pstrykam z ukrycia. Parę się tego nazbierało, ale prawie wszystkie z plecami do góry... Jedno wszakże było inne i moje panie ustawiły mi je jako tapetę w laptopie...

Kolorowe dziewczyny
- Podobają ci się dziewczyny z innego klimatu - żona jadowicie skomentowała fakt, że uparłem się, iż zrobię zdjęcia jak w wodzie lądują cztery Hiszpanki z jakiejś kolonii które uparły się, że popłyną dwuosobowym dmuchanym kajakiem. No i rzeczywiście, niebawem kajak się przewrócił. A dziewczyny z innego klimatu rzeczywiście mi się podobają. Z naszego również...

Uśmiech jeżowca
Złapane jeżowce były przed wypuszczeniem fotografowane we wszelkich pozycjach. Żona wpadła w zachwyt, gdy leżący na jej dłoni zwierz zaczął poruszać igłami. Odwrócony na drugą stronę, zaczął poruszać latarnią Arystotelesa, czyli szczękami, pewnie by ją przestraszyć. - Uśmiecha się do mnie - skomentowała żona.

Zając morski na obiad
Raz obserwując życie podwodne na ścianie małego pirsu, zauważyłem, że obok setek omułków i dziesiątek czarek, siedzi tam coś szarobrązowego. Na pewno jakiś ślimak pelagiczny. Prawdopodobnie zając morski (zając morski po polsku to ryba tasza, z zającem jako żywo nie mająca nic wspólnego, gdy zając morski, po angielsku sea hare, to właśnie ów ślimak, podobny z racji przypominających uszy czułków czy czegoś tam). No to go złapałem i pokazałem rodzinie. I do wody.
Parę dni później znów się napatoczył jakiś zając morski. Żona stwierdziła, że konsystencją i barwą przypomina wątróbkę. A gdy później syn znów go dopadł, żona rzekła: - Ślimak, jak jeszcze raz cię złapiemy, to pójdziesz na obiad...
Zrozumiał, bo już więcej się nie dał złowić...

Nie ma jak trzydziestka
Na dworcu w Symferopolu opadają nas naganiacze. Proponują kwatery. 30 dolarów za pokój to absolutne minimum. A my mamy za 25. – Na szto wam po 25, chaditie do mnie za 30 – odparł jeden nie zbity z tropu.

Którędy na Grunwald?
Wracaliśmy z Krywania najkrótszą drogą na Tri Studnicky. Mija grupa młodych Słowaków i pyta, jak tędy dojść do Strbskiego Plesa. To mniej więcej tak, jakby kogoś jadącego z Krakowa do Rzeszowa pytać, czy to droga na Wrocław...

Łowce
Wracając z całodziennego spaceru doliną Dunajca w słowackich Pieninach opowiedziałem rodzinie dowcip.
Turysta pyta bacę: - Baco, a dlaczego wasze owce są takie chude?
- bo wicie panocku, u nas takie pikne góry, ze łowce nic nie jedzom ino patrzom i patrzom.
Strudzona rodzina usiadła na ławce, odpoczywa i podziwia góry. Patrzę – żona i dzieci trzymają w ustach źdźbła trawy. - My jesteśmy łowce...

Umarli nie lubią zdjęć
Raz w Wilnie robiłem zdjęcia świętych w jakiejś cerkwi. Wszystkie slajdy (był 1990 rok, o cyfrówkach nikomu się jeszcze nie śniło) z wycieczki wyszły wspaniale. Ten jeden - czarny. Zgoda, nie zdjąłem pokrywy z obiektywu. Ale gdy się fotografuje od lat, to zdejmowanie pokrywy jest odruchowe.
Innym razem pstrykałem zdjęcia mumii Jeremiego Wiśniowieckiego na Świętym Krzyżu. Pamiętałem o tym, że nieboszczyki nie lubią, gdy im robię zdjęcia, więc o zgranie fotek z karty na płytę poprosiłem specjalistkę, fotoedytora. Po zgraniu poprosiłem o sprawdzenie - wszystko OK. Przychodzę do domu, płyta w komputer - pusta...
Jeszcze innym razem na górze Aj-Petri na Krymie nie zawiązałem węzełka z czegokolwiek na specjalnym drzewie duchów (zwyczaj przyniesiony z Syberii). Zdjęcia w końcu odzyskałem, ale z pomocą informatyków, którzy sami odprawili nad nią jakieś komputerowe czary, bo mój komputer tej płyty w ogóle nie widział...

Druga zwrotka jutro
Ze Skalniatego Plesa szliśmy piechotą do Łomnicy. Był to bardzo forsowny marsz, raz, ze długi, zwłaszcza na sześcioletnie nogi Krzyśka, dwa, że pod koniec bardzo szybki; robiło się ciemno i obawiałem się, że możemy o drogę pytać niedźwiedzia.
Wróciwszy na kwaterę w Vysnych Ruzbachach, syn zapowiedział, że teraz zaśpiewa nam Zbójnickiego z zakupioną w Łomnicy ciupagą jako rekwizytem. Przysiadł raz, drugi – drugą zwrotkę zaśpiewam jutro...
i zaraz usnął ze zmęczenia...

Owocowy killer
Będąc na Maderze, nie mogłem sobie odmówić skosztowania tamtejszych owoców. A więc dzikie banany, w smaku będące koncentratem banana, owoce opuncji i innych kaktusów i różne inne. Na przylądku Sao Lourenco skosztowałem owoc wielkości pośredniej między dorodną czereśnią a niedużą brzoskwinią. Niedojrzałe przypominało barwą miniaturę arbuza zaś dojrzałe było żółte. Nagryzłem twardą skórkę. I poczułem najohydniejszy smak, jaki miałem w ustach; połączenie kwaśnego, gorzkiego, mdłego i wymiocinowego.
A w Seixal zobaczyłem na krzaku owoc ciemnoczerwony, sercowatego kształtu. Po przekrojeniu wewnątrz miał takiż czerwony miąższ, z którego wypływał biały sok. Pamiętając nauczkę z przylądka, najpierw delikatnie spróbowałem językiem. Słodkie. Ale wolałem nie ryzykować i zapytałem miejscowych, czy to jest jadalne. Jeden popatrzył na mnie poważnie i znacząco przeciągnął dłonią po szyi...

Ola!
W ogrodzie botanicznym w Funchal na Maderze zobaczyliśmy z Krzyśkiem siedzącą w klatce papugę, która na nasz widok zaczęła się drzeć. Wśród wrzasku dało się słyszeć słowo Ola.
Poczekaliśmy na dziewczyny. - Papuga, powiedz Ola.
- Ola!
Zachwycona córka ustawiła komórkę na kamerę i pyta ptaka: - Jak mam na imię?
- Ola!

To już jest początek
Spacerowaliśmy z rodziną po Rymanowie, a przed nami plątał się jakiś pies. W pewnej chwili zniknął. Syn a`la Elektryczne Gitary zaśpiewał: - To jest już koniec, bo nie ma już psa.
Nagle pies się pojawił
- To jest początek, bo znowu jest pies
Tak zakończyłem kwestię

Kawa na receptę
Spacerując po Gdyni, napatoczyliśmy się pielęgniarkom badającym na skwerze ciśnienie krwi. Dałem się zbadać. - Wypisać receptę na kawę – zapytała badająca.

Hodowla kretów
Idąc na Jeziorka Duszatyńskie, córka nagle pyta: - Tata, a kreta można hodować?
- Gdzie?
- W doniczce...
To moim zdaniem najlepszy dowcip naszych wypraw

A Wy macie jakieś anegdoty z podróży?

Awatar użytkownika
Comen
Jr. Admin
Posty: 8841
Rejestracja: 30 maja 2011, o 00:37
Lokalizacja: Kraków

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: Comen » 14 sie 2012, o 16:57

A to kilka takich próbek :-D

Restauracja w Ljubljanie. Zamawiamy obiad. Risotto – żona z owocami morza a ja – przypominając sobie z jakiegoś przewodnika, że w Słowenii bardzo popularne i smaczne są dania z grzybów leśnych – takież właśnie „jurčki gobe”. Przekombinowałem. Po chwili kelner przynosi wielki półmisek dla żony i jakiś taki niepozorny talerzyk dla mnie. Przez to nawet nie za bardzo wiedział, które danie komu ma podać.

A w łotewskiej Siguldzie zrobiliśmy furorę w miejscowym zakładzie gastronomicznym zamawiając tam spory obiad. Uradowany właściciel postawił nam nawet kieliszek wódki na swój koszt i wypiliśmy za jego zdrowie klasyczne „wachtanguri”. Okazało się, że w środku głębokiego kryzysu byliśmy jedynymi gośćmi zamawiającymi cokolwiek do zjedzenia na przestrzeni całego tygodnia.

Rumuński pociąg nocny z Bukaresztu do Aradu. Wsiada typowa tamtejsza rodzina wracająca z urlopu nad Morzem Czarnym. Klamka się zacina, okna nie idzie otworzyć, kosz na odpadki dynda. I cóż ja słyszę. Klasyczny polski komentarz jak z Kingsajzu, oczywiście po rumuńsku, ale tym samym tonem zrezygnowania – coś jak „No tak, Romania”.

Na dworcu kolejowym w Popradzie rzucił się nam w oczy Słowak który nosił spodnie z niebieskimi szelkami. Już zaczynaliśmy sobie przypominać dowcipy o sułtanie, kiedy okazało się, że na tych szelkach miał wyraźny napis składający się z liter B, U i C, we właściwej kolejności zresztą. Moja mama stwierdziła: co jak co, ale aż tak to się nie powinien afiszować.

Wyczyn godny Magellana, który przepłynął cały Pacyfik nie trafiając po drodze na żadną wyspę. Nam się tak kiedyś udało z borówkami, gdzieś w Beskidzie Średnim. Znaliśmy takie jedno miejsce z dawniejszych wycieczek. Niestety najpierw skręciliśmy w złą stronę. Nic i nic. A potem zaczęliśmy krążyć wokół góry. Dalej nic. Niestety niemal w ostatniej chwili zrezygnowaliśmy z dalszych poszukiwań. A brakło może ze 100 metrów.

Małe miasteczko przygraniczne na Węgrzech. Gdzieś tu miała być stacja kolejowa, bo autobusy niestety pojechały i trzeba czekać kilka godzin. Znajdujemy ją zaskakująco blisko miejscowości, zaraz za drogą. Kas nie ma, boczna trasa – pytanie czy tędy w ogóle coś jeździ. Wchodzimy na peron tzn. kawałek trawy koło torów. Chwila oczekiwania i faktycznie za jakąś chwilę pojawia się pociąg. Staje – podchodzimy, ale drzwi się nie otwierają. Stuk-puk. Co jest grane. Przycisku żadnego nie ma przy drzwiach. Z szoferki maszynisty wychyla się kolejarz i krzyczy do nas swoje tam "ecse pecse bambosz lejesz". Może trzeba podejść pod kabinę, może otwiera tylko na żądanie albo tak jak w niemieckich autobusach wsiadanie tylko przednim mostem i od razu się płaci za bilet. Ale znów to samo z pewnym zniecierpliwieniem "ecse pecse bambosz lejesz!". Dobrze, że wreszcie pokazał, że trzeba okrążyć pociąg, bo drzwi otwierają tam tylko z jednej strony.
Nie byłem wszędzie, ale mam to na uwadze
A może coś o Szwecji? http://swevirtual.blogspot.com/

Awatar użytkownika
Gollum
User
Posty: 1081
Rejestracja: 28 lip 2012, o 09:23
Lokalizacja: Lublin

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: Gollum » 15 sie 2012, o 13:27

I jeszcze kilka się przypomniało

Węgierska fauna
Kilka nowych dla nauki gatunków odkryła moja rodzina w węgierskim Keszthely. Pies jadalny to gatunek odkryty i nazwany przez żonę. Tym mianem określaliśmy flegmatycznego i wyrośniętego chow-chow, całymi dniami leżącego w bramie domu przy Festetics utcy. Nietopies to gatunek odkryty przez syna Krzyśka. Pies o wyglądzie nietoperza, czyli pysk jak po rąbnięciu w ścianę i sterczące uszy, czyli buldog francuski. To popularna w tym mieście rasa. Proweniencja psa konika jest dyskusyjna. Dla nauki ten gatunek potężnego psa (dog niemiecki) odkryła córka Ola jakieś 15 lat temu. Potem gatunek wyginął, aż został ponownie odkryty w Kesztehaly, także przy Festetics utcy, i to w dwóch egzemplarzach. Ponowne odkrycie prawdopodobnie należy przypisać zonie. Nie ma natomiast wątpliwości, że odkrywcą minikaczki jest Krzysiek. Zobaczył nad Balatonem dziwnego ptaka, niby wodnego, ale jakiegoś małego, znacznie mniejszego od kaczki, więc go ochrzcił minikaczką. Jako odkrywca, przypisał mu także nazwę łacińską, Gallinula chloropus specimen immaturus.

Polak Węgiel
Idąc w Keszthely na zakupy, zatrzymał mnie jakiś rowerzysta, który swoim tegesz megesz bambosz lejesz o coś mnie pyta. Wiedząc, że choćby rosyjski znał perfekcyjnie, a sądząc po wieku, na pewno zna go dobrze, i tak powie, że nie rozumie ani słowa (Węgrzy znacznie bardziej nienawidzą Rosjan, do tego stopnia, że wycieczki rosyjskie na Węgry są chronione prawie tak jak u nas izraelskie), więc po angielsku pytam, czy umie w tym języku. Umiał i zapytał, jak dojechać do ścieżki rowerowej wokół Balatonu. Powiedziałem mu, a on pyta, skąd jestem. Gdy usłyszał Poland: - Aaaa Polak Węgiel dwa blatanki...

Pakaży pasport
W przeciwieństwie do Węgrów po rosyjsku mówię. Były czasy, że tak dobrze, że musiałem pokazywać paszport, bo nikt nie chciał uwierzyć, że jestem Polakiem a nie Litwinem, Łotyszem czy Estończykiem. Bo mówię jak trzeba, tylko akcent inny. Gdy parę lat temu na Krymie usłyszałem, że wy ocień charaszo gawaritie pa ruski, potraktowałem to jako obelgę...

Oczy tramwajarki
Będąc we Lwowie, wybrałem się po coś na drugi koniec miasta. Pojechać musiałem tramwajem do końca, potem wrócić parę ulic i skręcić w bok. Wysiadłem na końcowym i zauważyłem, że tramwaj prowadziła ładna dziewczyna, która mi się bacznie przyjrzała. Też się przyjrzałem jej i poszedłem. Idę, idę, ale coś ulicy, w która miałem skręcić, nie ma. A powinna już być. W końcu patrzę na plan – ja idę w przeciwnym kierunku! Ale jakim cudem? Przecież na pewno, jak patrzyłem w oczy tramwajarki, to skręcałem we właściwą stronę. Do dziś nie wiem, jak to się stało.

Być jak szef
Pracowałem w Holandii w fabryce elementów rurociągów w Moergestel jako spawacz. Kiedy koszula flanelowa przepaliła się i podarła do szczętu, musiałem wziąć coś innego. W komisie widziałem mnóstwo używanych koszul po 2 euro za sztukę. I najlepsza do mojej roboty była gruba, sztruksowa, kremowej, niema białej barwy. Z daleka jako żywo przypominała biel koszuli właścicieli. Kilka razy zdarzyło mi się, że zostałem wziety za... współwłaściciela fabryki. Mylił się przeważnie Czech Zdenek, znany z finezyjnego wręcz opieprzania się. Pozostali mieli niezły ubaw widząc jak Zdenek nagle zabiera się do roboty.

Tłumaczenie
Raz z Rotterdamu przyjechały do Moergestel dwa rosyjskie tiry, by zabrać do Kazachstanu ładunek izolacji do rurociągów gazu płynnego. Kierowcy niegramotni, mówią tylko po rosyjsku. No to kierownik Birol (Turek) wezwał mnie (wiedział, że znam rosyjski), bym pomógł tumaczyć. Najpierw Holender (przeważnie inżynier Roelant) po niderlandzku mówił coś do Darka, Polaka znającego niderlandzki. Darek przekazywał mi to po polsku. A ja to samo po rosyjsku przekazywałem kierowcom. I odwrotnie. I tak przez parę dni, bo ci się niecierpliwili, a ładunek nie był gotowy. W końcu dopadła ich policja, że stoją w niedozwolonym miejscu. I znów policjant mówi Darkowi, Darek mnie, ja szoferom...

Menele są wszędzie
Będąc spawaczem w Holandii, weekendy nie spędzałem chlając piwo ani paląc marychę, lecz jeżdżąc na rowerze po okolicy. Wybrałem się raz do `s-Hertogenbosch. Na staromiejskim rynku podchodzi do mnie menel i coś szwargocze po niderlandzku. Nie kumam, więc pytam, czy potrafi po angielsku. No to on mi czystą mową Szekspira i Paris Hilton odpowiada, że zbiera na piwo, bo go piekielnie suszy i czy nie dałbym mu euro. Takie coś w jednym z najbogatszych krajów świata – dla samej tej scenki warto było jechać rowerem prawie 30 km w jedną stronę...

Brawo Justyna!
W Hadze podchodzi do mnie wymizerowany śniady gość koło trzydziestki i prosi o pieniądze. Próbuję go zbyć, że nie znam niderlandzkiego. No to ten po angielsku pyta, w jakim języku mówię. I czy może mówię po polsku. Tak, po polsku. No to on mi łamaną polszczyzną zaczyna opowiadać, jak to mu źle. Nie ma na mieszkanie, ba, na jedzenie nawet mu nie starcza. Wprost przyznaje; wszystko przećpał. Ale skąd Kolumbijczyk (bo jest z Kolumbii) zna polski? A bo miał dziewczynę z Polski, z Bydgoszczy. Justyna miała na imię, podał jej nazwisko i adres nawet. Nie łgał; następnego dnia w internecie sprawdziłem, że taka osoba istnieje (ma profil na Naszej Klasie). I że dziewczyna go rzuciła. Wcale się jej nie dziwię, że rzuciła gościa w cholerę. Ale dwa euro mu dałem. Za znajomość polskiego.

Dałem do wiwatu
W Hadze nie dałem sobie popalić. Zaledwie 8 godzin, owszem, w szybkim tempie, ale za to po równym terenie, ale jestem nieżywy! Rok wcześniej na Słowacji miałem parę znacznie bardziej forsownych wycieczek, że wspomnę tylko Chopok, Krywań czy Dolinę Prosiecką, ale tam po całym dniu, 12 godzin i więcej łażenia po górach byłem niemalże zrelaksowany. A tu po zejściu z plaży w Scheveningen poczułem nogi. I to mocno! Bolą, drętwieją... Za cholerę nie dojdę do haskiego dworca o rozsądnej porze. O ile dojdę w ogóle. Doczłapałem z wielkim trudem do pierwszego przystanku tramwajowego, skąd mogę dojechać do centrum i czekam. Biletu oczywiście nie mam. Nie ma gdzie kupić, wokoło wszystko zamknięte na głucho. Złapie mnie kontrola to złapie, zapłacę paręset euro kary to zapłacę, ale ja już naprawdę nie mam sił!
Ale dlaczego? A tu, I do dziś tego nie wiem, bo parę miesięcy później, będąc na Chorwacji, zdarzyło mi się zrobic wycieczkę (samotna, więc znów dałem sobie popalić) po miejscowych górach i znów po powrocie byłem wypoczęty. Podjechałem blisko dworca, ale ostatni odcinek wlokłem się paręnaście minut. Nie wiem, jak wsiadłem do pociągu. W końcu Tilburg, gdzie wysiadam. A ja nie mogę się ruszyć! Owszem, wstałem z miejsca, doszedłem do wyjścia, jakoś się wygramoliłem na peron, ale dalej to już nie bardzo. Nogi piekielnie bolą, do tego złapały mnie drgawki, choć jakoś wybitnie zimno nie było. Jakoś przeczłapałem przez peron, odprowadzany wzrokiem przez ludzi, którzy pewnie byli o krok od zadzwonienia po pogotowie. W poczekalni z lekka się ogrzałem przez parę minut i poszedłem. Nogi dalej bolą, ale już mną nie trzęsie. Drogę, którą zwykle pokonuję w kwadrans, teraz szedłem trzy kwadranse. Ale doszedłem. Zdążyłem zrobić sobie obiad, upiec bułki na jutrzejsze śniadanie i tyle. No, rano będę się miał z pyszna. Pewnie nie będę w stanie wsiąść na rower... Ale gdy rano budzik mnie poderwał, nogi jakby bolały mniej. Wsiadłem na rower, pojechałem i w połowie drogi do roboty już czułem się normalnie.

Zemsta Anny Frank
Pracując w Holandii, musiałem się wybrać do Amsterdamu. Ale bilety drogie, gdy się przyjechało na zarobek. W kilku sklepach były wszakże często promocje; dwuosobowy całodzienny bilet do pociągu byle jakiego, ważne, by się wyrobić w ciągu bodajże 12 godzin. Raz takie trafiłem i już się zebrała ekipa. Ja, spawacz, robiłem za przewodnika i pilota, a troje robotników fizycznych za wycieczkowiczów. Uważam się za dobrze orientującego się w terenie, a z mapą nie mam prawa się nigdzie zgubić. I rzeczywiście, poprowadziłem jak trzeba, z rzadka zaglądając w plan, bo trasę wycieczki miałem w głowie. Z premedytacją pominąłem dom Anny Frank. Nie uważam się za antysemitę, ale do białej gorączki doprowadzają mnie filosemici. Szlag mnie trafia, gdy czytam, że jedyne, co w przeszłości Kocka było ciekawe, to jakiś Żyd mieszkający na jakimś poddaszu, że historię dawnego Lublina tworzyli wyłącznie Żydzi. No i gdy czytam, że najbardziej znaną obywatelką Amsterdamu jest Anna Frank, która dystansuje Rembrandta czy van Gogha,ftro też mnie trafia. Ale że mielismy czas, to jako ostatni element wycieczki dodałem dom Anny Frank. Ale kolejka była może i kilkusetmetrowa, więc postanowiliśmy wracać. Ale coś mi ulice nie pasują. Patrzę w plan – idziemy w przeciwnym kierunku. No to zawracamy. I znów coś mi ulice nie pasują. Znów idziemy nie w tą stronę. W końcu stanąłem w miejscu. Tu jest Keizergracht, przecinają go w tym miejscu Pirnsenstraat, która powinna być z tyłu – i jest oraz Herenstraat, który musi być z przodu. I jest. No to tak idziemy. Nagle zamiast Herengracht, widzę Prinsengracht! Znów poszliśmy w przeciwnym kierunku. Zrezygnowany siadłem, oddałem mapę i mówię: kierujcie sami, ja nie wiem, co się dzieje...
Jak nic to zemsta Anny Frank, że nie chciałem pokazać jej domu...

Poszukiwanie dzieci
Ta anegdota ma ścisły związek z jednym z wymienionych przez mnie magicznych miejsc, Jaśliskami. Przez kilka lat pod rząd przyjeżdżaliśmy tam na lato, zawsze traktowani jak rodzina przez gospodarzy. Nasze dzieci bawiły się z ich dziećmi i dziećmi sąsiadów. Pewnego dnia dzieci znikły. Czteroletni Krzysiek i ośmioletnia Ola rozpłynęli się. A tu trzeba jeść śniadanie i iść w góry albo gdzieś tam.
U gospodarzy ich nie ma. Ale były, wszystkie pobiegły do sąsiada. No to idę. Tam słyszę, że owszem, były, moje i gospodarzy, ale cała wataha po dołączeniu dzieci sąsiadów poszły do kolejnego sąsiada. A że i dzieci sąsiadów tez coś powinny zjeść, to na poszukiwanie dzieci poszła ze mną babcia. Wszędzie słyszeliśmy identyczne słowa: przed chwilą były, ale pobiegły razem z naszymi do (tu pada nazwisko kolejnego sąsiada). Tym sposobem obeszliśmy z babcią całe Jaśliska. Ostatnim etapem było nasze schronisko, gdzie dzieci zostały wyłapane i nakarmione.

Co to za granica
Dzieci (4- i 8-letnie) bardzo przeżywały, że pojadą za granicę. Strefa Schengen toto jeszcze nie była, nie była też UE, więc trzeba było mieć paszporty. Sama wyprawa nie była daleka, z Jaślisk jakieś kilkanaście kilometrów do Barwinka, tam zostawiamy samochód i pieszo przekraczamy granicę. Tam ponoć mają już czekać busy, które zawiozą nas do Komarnika do sklepu. A tam się kupuje alkohol, czekolady i orzeszki za śmieszne pieniądze; ech, łza się w oku kręci... teraz jest odwrotnie; to Słowacy do nas przyjeżdżają.
Dzieci były bardzo zbulwersowane, że naszym ani słowackim pogranicznikom nie chciało się nawet przybić pieczątek w paszporcie, a celnicy nawet na nas nie spojrzeli. Tuz po odprawie rzeczywiście dopadł nas tłum kierowców, którzy wręcz byli gotowi pobić się o nas. Ale grzecznie odmówiliśmy; nie jedziemy nigdzie, chcemy się przejść piechotą. Skorzystamy z podwózki w drodze powrotnej.
- I to jest ta zagranica? – ośmioletnia Ola jest bardzo sceptyczna. - Droga owszem, trochę lepsza, ale wcale nie jest cieplej, drzewa dokładnie takie same co w Polsce, ba, krzaki też takie same.
Aby dzieci nie straciły resztek respektu dla zasady nienaruszalności granic Narodów Zjednoczonych (z tego powodu nie mamy Katangi ani Biafry, o które to państwa walczyli Polacy), wybłagaliśmy w drodze powrotnej celników i pograniczników, by choć dzieci potraktowali jak należy. No to celnicy od niechcenia zajrzeli do bagażu, a pogranicznicy, ku nieopisanej radości pociech, wbili pieczątki!

Kolega kościotlup
Jadąc z Krzyśkiem rowerem do Surowicy, by zrobić materiał o wypalaniu węgla drzewnego, było nas trzech. Trzecim był Kolega Kościotlup, niewidoczny kumpel syna. Łebski był z niego gość. Miał różne pomysły, które wspólnie z synem realizowali w zabawach. Kumpel niewidzialny umrzyk pozostał z nami i po powrocie z wakacji.
Starsza Ola też miała taką koleżankę, Mamę Konikową. Ta co prawda była zmaterializowana w postaci wyświechtanej pluszowej zabawki, niebieskiego konika morskiego. Ale towarzyszyła córce i podczas nieobecności zabawki. Raz się uśmialiśmy się; przyszła znajoma, z którą – jak się okazało – mamy wielu wspólnych znajomych. Tego zna, tego też, tą też. - A Mamę Konikową znasz? - odzywa się nagle Ola.
Fizycznej Mamy Konikowej nie ma. Zaginęła podczas któregoś z wakacyjnych wyjazdów, ale nie pamiętam gdzie.

Dlut filozoficny
Na Słowację pojechaliśmy też z Jaślisk rowerami. I nie przez odległy Barwinek, lecz bliższe przejście rowerowo-piesze. Rowerami, to znaczy ja Krzyśka wiozę w koszyku na swoim rowerze. Po drodze Krzysiek zobaczył gdzieś pomiędzy Lipowcem a Czeremchą (przed wojną były to wsie, teraz są to punkty na mapach beskidników) zobaczył zwój zardzewiałego drutu. - Dlut filozoficny – stwierdził autorytatywnie. Był świeżo po obejrzeniu pierwszej części Harrego Pottera, ale kamień filozoficzny swoim zwyczajem zamienił na drut filozoficzny. A skoro filozoficzny, to nie jest zwykły drut, on ma wartość i trzeba go zabrać. Nie miałem ochoty wozić się ze zwitkiem rdzy, więc oględnie powiedziałem, że zabierzemy no, gdy będziemy wracać.
Wracając, starałem się odwrócić uwagę Krzyśka, by nie zauważył drutu. Udało się. Ale tuż przed Jaśliskami przypomniał sobie. I w ryk. Nie było siły, musiałem wracać parę kilometrów po zwitek drutu. Do dziś leży gdzieś w piwnicy...

Niedźwiedź mospanie
W Jaśliskach mieliśmy za sąsiada nauczyciela z Kielc, który miał oryginalny zwyczaj. Rano pakował plecak i szedł na autobus. Wsiadał w pierwszy, który nadjechał, jechał ze 20 km, po czym wracał do schroniska górami. Na miejscu był zwykle po zmroku. Raz wrócił jakoś szybko. Zdjął plecak, usiadł, po czym zapytał, czy nie poszedłbym z nim na piwo. Bo on musi ochłonąć. Poszedłem. I opowiedział, dlaczego tak szybko wrócił. W lesie koło Puław zobaczył na potężnym buku ślady pazurów niedźwiedzia. Zaczynały się powyżej trzech metrów. I były bardzo świeże. To znaczy, że zrobił je potężny niedźwiedź, który jest w pobliżu! Sfotografował ślady i dał takiego dyla, że zwolnił dopiero gdy widział zabudowania Woli Niżnej.

Krótka wakacyjna pępowina
Teorie pedagogiczne głoszą, że w pewnym wieku dzieci nie chcą już jeździć na wakacje z rodzicami. Wolą towarzystwo rówieśników. Ale nie nasze. Owszem, 14-letni obecnie Krzysiek chętnie jeździ z kumplami na obozy harcerskie w jakąś głusz, 18-letnia Ola też lubi wypuścić się z koleżankami nad jezioro, ale to nie jest to. Oboje dopytują się, gdzie pojedziemy w te wakacje. Na pytanie, dlaczego wciąż chcą z nami jeździć, choć powinni nie chcieć, słyszymy: - Bo z wami zawsze coś się dzieje...

Edzia28

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: Edzia28 » 22 sie 2012, o 12:40

Rewelacyjne anegdoty:)

Awatar użytkownika
figamaga
User
Posty: 414
Rejestracja: 5 paź 2010, o 21:19
Lokalizacja: Małopolska

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: figamaga » 22 sie 2012, o 21:07

Czytając opowieści Golluma przypomniało mi się, że ja też znalazłam sie w sytuacji tłumacza - grupie Węgrom zepsuł się autokar. I podobny łańcuszek tłumaczy się stworzył - Węgrzy do osoby, która zna angielski, ona do mnie, a ja na polski do polskich mechaników. I tak w kółko. Było dużo śmiechu (ale i nerwów), bo zarówno ja, jak i osoba znająca angielski i węgierski nie znałyśmy nazw wszystkich części autokaru :-D

Abderyta
User
Posty: 851
Rejestracja: 10 paź 2010, o 16:51
Lokalizacja: GieKSogród/Jaskółcze Gniazdo

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: Abderyta » 28 sie 2012, o 13:08

Jako osobnik, który najczęściej podróżuje na trasie mieszkanie-monopolowy, znam tylko jedną względnie zabawną anegdotkę podróżną. Koleżanka mojej lepszej połowy postanowiła skorzystać z toalety na jakimś lotnisku w ojczyźnie Michała Anioła i Silvia Diabeła. Najistotniejsze jest to, że postanowiła skorzystać bez uiszczenia opłaty, wchodząc do pomieszczenia przed zamknięciem drzwi tuż po swojej koleżance. Siedząc sobie spokojniutko nie spodziewała się, że Włosi są aż takimi czyścioszkami. Po kilku sekundach drzwi od toalety otworzyły się, a całe pomieszczenie zostało spryskane przez wodę z płynem odkażającym. Jedyne, co można było zrobić, to zewrzeć nogi i udając, że nie jest się na widoku czekać na ponowne zamknięcie drzwi.

PS. Do Golluma: co jest złego w filosemitach, a więc ludziach przyjaźnie nastawionych do Żydów? Przypuszczam, że chodziło raczej o ludzi, dla których Żydzi są pępkiem świata, ale to jednak znacząca różnica. Jak między polonofilem a "prawdziwym patriotą" z Obozu Narodowo-Radykalnego.
"Oryginalność jest jedyną rzeczą, której użyteczności nie mogą pojąć nieoryginalne umysły” <John Stuart Mill, "O wolności">

Awatar użytkownika
Gollum
User
Posty: 1081
Rejestracja: 28 lip 2012, o 09:23
Lokalizacja: Lublin

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: Gollum » 7 lis 2012, o 10:31

Abderyta pisze:Jco jest złego w filosemitach, a więc ludziach przyjaźnie nastawionych do Żydów? Przypuszczam, że chodziło raczej o ludzi, dla których Żydzi są pępkiem świata, ale to jednak znacząca różnica. Jak między polonofilem a "prawdziwym patriotą" z Obozu Narodowo-Radykalnego.
Właśnie. Filosemita kogoś jedynie przyjaźnie nastawionego do Żydów traktuje niemal jak antysemitę. Filosemita (miłujacy Semitów - tu - Żydów, bo Semitami są także Arabowie) najchętniej by został Żydem.
a tam daleki jestem od filosoś tam. Owszem, są narody, które traktuję szczególnie przyjaźnie (Chińczycy, Czesi, Etiopczycy, Holendrzy, Islandczycy, Niemcy, Tatarzy, narody Oceanii (Melnezji, Mikronezji i Polinezji), ale nie jest to filo. W przypadku każdego znajdę jakieś ale, np. Holendrom jestem w stanie udowodnić, że polska ciemnota i antysemityzm to ich zasługa.

Awatar użytkownika
Comen
Jr. Admin
Posty: 8841
Rejestracja: 30 maja 2011, o 00:37
Lokalizacja: Kraków

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: Comen » 7 lis 2012, o 12:33

Gollum pisze:Holendrom jestem w stanie udowodnić, że polska ciemnota i antysemityzm to ich zasługa.
Z tą Holandią to ciekawe. Rozwiń to Gollum ??
Nie byłem wszędzie, ale mam to na uwadze
A może coś o Szwecji? http://swevirtual.blogspot.com/

Awatar użytkownika
Gollum
User
Posty: 1081
Rejestracja: 28 lip 2012, o 09:23
Lokalizacja: Lublin

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: Gollum » 7 lis 2012, o 19:11

Już rozwijam:
Od późnego Średniowiecza, a może nawet i wcześniej, Niderlandy żywiły się własnymi serami, mlekiem, własnoręcznie łowionym śledziem i dorszem oraz chlebem wypiekanym z polskiego zboża. W tym kraju ziemia służyła do hodowli krów (sery) i owiec (wełna na sukno) oraz uprawy wszystkiego, co przynosiło zysk. Zboże było tanie, więc się go nie uprawiało. Tak jest do dziś. Zboże opłaci się uprawiać w masie, i to pod warunkiem, że się za wiele nie ponosi nakładów (czyli uprawa ekstensywna, mało kosztowa, ale i z niższymi plonami). Tak gospodarują m. in. amerykańscy farmerzy. Przed wiekami tak gospodarowali nasi panowie bracia. Siła robocza w postaci przywiązanych do ziemi chłopów była darmowa, nasiona też swoje, więc praktycznie kosztów nie ponosili żadnych. Polskie zboże było więc tanie i było go dużo. Spławiane do Gdańska, było następnie przeładowywane na statki niderlandzkie. I tylko niderlandzkie. Holendrzy wiedzieli, jak handel z Polską jest dla nich ważny, więc szybko go opanowali. Statki gdańskie i hanzeatyckie woziły co chciały, ale zboże płynęło do Niderlandów tylko na statkach niderlandzkich i za pośrednictwem tylko niderlandzkich kupców. W drugą stronę płynęło fryzyjskie sukno, także niderlandzkie arrasy, porcelana z Delft oraz niderlandzka myśl. Słynne gdańskie meble, modne w całej Rzeczpospolitej, to de facto meble holenderskie, wytwarzane u nas według niderlandzkich wzorów. A polskie fabryki porcelany chętniej niż Miśnię, kopiowały Delft.
Potężna holenderska flota, która w ciągu kilkudziesięciu lat zawojowała świat, także nie powstałaby bez nas. Owszem, w nieodległym Schwarzwaldzie rosły strzeliste sosny i świerki na maszty, ale dębów na wręgi i poszycie trzeba było szukać w Polsce.
O tym uzależnieniu dobrze wiedzieli też Hiszpanie. Gdy w 1572 roku przeciwko nim wybuchło powstanie, niespecjalnie się przejęli. Hiszpański dyplomata Benito Nuñez podpowiedział więc królowi Filipowi II, że wystarczy zablokować dostawy zboża z Polski, a wygłodzeni Holendrzy sami poddadzą się w ciągu roku albo szybciej. I że sprawa jest wygrana, przecież Zygmunt III Waza to ultrakatolik, taki sam jak Filip II. Król wysłał więc do Zygmunta III księcia Franciszka Mendozę, który miał przekonać monarchę, by wstrzymał dostawy zboża heretykom. Ale polski król, choć fanatyczny katolik, nie miał tu wiele do powiedzenia. Szlachta na sprzedaży zboża dobrze zarabiała, wiec była skłonna nawet podnieść bunt, gdyby Zygmunt III upierał się. Możemy więc śmiało powiedzieć, że Holendrzy, podobnie jak później Belgowie, swoją niepodległość zawdzięczają także nam.
Gdy Holendrzy okrzepli, postanowili zabezpieczyć swój handel. Choć dobry dowódca miał w Holandii zapewnioną karierę, część holenderskich admirałów wybrała służbę Polsce. Willem Engelmann dowodził flotą Zygmunta III, a jego zastępcą był Arend Dijckmann (pod Oliwą dowodził wszakże Dijckmann, znany u nas jako Dickman, bo Appelmann był chory). Trudno dziś stwierdzić, czy swoje funkcje przyjęli dobrowolnie (Dijckman był wszak dobrze zarabiającym kupcem), czy też dostali takie wytyczne z Niderlandów, by wzmocnić swoim doświadczeniem polską flotę, a tym samym i lepiej zabezpieczyć własny handel. A jeśli nawet i byli agentami Republiki Zjednoczonych Prowincji, to możemy sobie tylko życzyć takich agentów...
Gdy robiło się naprawdę gorąco, Holandia nie wahała się wysłać na pomoc Rzeczpospolitej swojej floty. Gdy Szwedzi podczas Potopu posuwali się w głąb Polski, pędząc przed sobą przerażone niedobitki naszych wojsk, ale Gdańsk twardo się bronił, na odsiecz popłynął mu admirał Michiel de Ruyter, wtedy początkujący dowódca całej floty holenderskiej, potem uznany za jednego z najwybitniejszych wodzów wszechczasów.
Kryzysu Wojny Trzydziestoletniej, który spustoszył połowę Europy, nasza szlachta nie odczuła. Produkowała wszak niemal wyłącznie zboże, a to spokojnie płynęło do Holandii.
Zgoda, Holendrzy nie robili tego z dobrego serca, ale chroniąc własne zaopatrzenie w zboże, ale przecież większość narodów pomaga innym według własnych interesów.
Dzisiejsze zacofanie zawdzięczamy właśnie Holandii. Bo kupując od szlachciurów każdą ilość zboża, Holendrzy pośrednio przyczynili się do faktu, że szlachta nie była zainteresowana żadnymi reformami. Ba, chciała jeszcze bardziej pognębić chłopów, by ci jak najwięcej pracowali na ich rzecz. Tym sposobem na zachodzie kwitły miasta, bo miały rynek zbytu na wsi; zachodni chłop produkował dla siebie, panu płacił tylko czynsz. Zależało mu więc, by produkować jak najwięcej, bo bo tym sposobem ma więcej dla siebie. U nas chłopu nie zależało absolutnie na niczym. Był wszak niewolnikiem, tylko z braku takowej tradycji nie nazywanym mówiącym narzędziem. Tym sposobem wieś się w ogóle nie rozwijała. No bo jak miała się rozwijać, skoro mieszkali tam faktyczni niewolnicy? A wraz z nią nie rozwijały się miasta. Szlachcic, zarabiająca na sprzedaży zboża, nie miał ochoty na jakiekolwiek zmiany. Chłop miał pracować, a on zarabiać na jego pracy.
A kto miał w takim razie to zboże wozić i przywozić szlachcie towary? Szlachcic prędzej schłopieje, ale handlem się nie zajmie. To nie honor dla urodzonego. Mieszczanie? Gdzie u nas miasta? W czasie, gdy większość europejskich stolic liczyła sobie ponad sto tysięcy mieszkańców (nawet mołdawskie Jassy), Kraków, największe miasto Rzeczpospolitej (nie licząc Gdańska, który funkcjonował wszak na innych zasadach niż reszta kraju) razem z przedmieściami liczył sobie kilkanaście tysięcy obywateli.
No to padło na Żydów. Ci, pozbawieni jakichkolwiek ograniczeń (chrześcijan obowiązywał kategoryczny zakaz lichwy), zaczęli się bez skrupułów obdzierać innych ze skóry, kupując bardzo tanio i sprzedając bardzo drogo wszystko, co można było kupić i sprzedać, czy dzierżawiąc od ślachty knajpy. Chłop nie mógł im podskoczyć, bo i jak, a szlachcic nie miał wyjścia, był od Żyda finansowo uzależniony. I stąd zrodziło się do Żydów wśród wszystkich warstw naszego społeczeństwa takie samo uczucie, jakie większość społeczeństwa żywi dziś do bankierów. To najkrótsza definicja przyczyny polskiego antysemityzmu.
Pierwsze polskie spółdzielnie i banki spółdzielcze powstały, gdy żydowskie opanowanie całego handlu i finansów zaczęło doskwierać także bardziej światłym obywatelom. Ich celem miało być zapewnienie ludziom tańszych niż u Żydów towarów czy kredytów.
W efekcie uwłaszczanie chłopów miało podobne znaczenie, co np. nadanie prawa do zakupu ziemi jeleniom. Chłop nie potrafił skorzystać z danej mu wolności, bo nie wiedział, jak to zrobić. I nie miał gdzie skorzystać, wszak porządnych miast nadal nie było. Był mniej więcej taki, jak uwolniony amerykański Murzyn. I tak było do ostatniej wojny. Żydzi żyli swoim życiem, a była szlachta wciąż traktowała chłopa z pogardą. Owszem, jak kto miał dużą kasę, to mógł wysłać syna na studia, ale takich wielu nie było. Po wojnie rozwój wsi powstrzymali z powodów ideologicznych komuniści. Szansa pojawiła się w 1989 roku, ale nowa władza natychmiast chłopów usadziła, sprzedając ziemię PGR różnym mniej lub bardziej podejrzanym typom, pracownikom tychże gospodarstw pokazując figę.

Awatar użytkownika
Gollum
User
Posty: 1081
Rejestracja: 28 lip 2012, o 09:23
Lokalizacja: Lublin

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: Gollum » 9 mar 2013, o 21:01

I jeszcze parę mi się przypomniało. Pochodzą z czasów mojej pracy jako spawacz w Holandii.

Zakłady Klausa
Moi koledzy w pracy wcale nie są tak poważni, na jakich wyglądają. O ich numerach chodzą legendy.
Klaus, potężny gość, prawie dwa metry, 130 kg żywej wagi, chodząca powaga podkreślona tuszą i wiekiem (po pięćdziesiątce), uwielbia zakłady. Oczywiście wszystkie oprócz jednego wygrał. A każda wygrana to 0,7-litrowa flaszka whisky Grant`s w trójkątnej butelce. Klaus od razu radzi przegranemu, że najlepiej ją kupować w dużym Jumbo (ichniejszy market, bo tam jest o całe euro tańsza niż w innych sklepach (kosztuje coś koło 10 euro). A gdy to, co ma wykonać jest niebezpieczne, to stawka rośnie.
Założył się, że zje plastikowy kubek. Zjadł. Pokroił na kawałki, czymś zakropił. Tylko rano w toalecie miał wrażenie, jakby poprzedniego dnia najadł się szkieł...
Założył się, że z wysokości ok. 4 metrów skoczy do prawie pustego kontenera na śmieci. Skoczył, rozległ się potężny huk, podniósł się tuman kurzu, a z kontenera wychodzi szary od pyłu Klaus...
Założył się, ze na rowerze przejedzie przez jeziorko, obok którego codziennie przejeżdżamy. Małe, szerokości kilkunastu metrów, ale niewiadomej głębokości. Tu szło może i o życie, to i stawka była większa, 50 euro. Klaus siadł na rower i z rozpędem wjechał do wody. Po chwili było widać tylko głowę, po kolejnej chwili cały Klaus zniknął. Gdy po dobrych parunastu sekundach nic się nie działo, zakładający się i obserwatorzy zaczęli się poważnie obawiać o życie Klausa, w pobliżu drugiego drugim brzegu pojawiła się najpierw głowa, a potem reszta Klausa na rowerze. Picasso (inny kumpel z roboty) kpi, ze Klaus do dziś spomiędzy szprych wyciąga wodorosty...
Przegrał tylko raz, gdy założył się, że przejdzie przez dwie rury o średnicy 60 i 55 centymetrów. W tej drugiej się zaklinował.
Chciał się założyć, że zje końskie odchody, ale nie było chętnych, bo jego starzy znajomi przestali się z nim o cokolwiek zakładać. Wiedzieli, ze Klaus na pewno zrobi to, o co się założył. Odtąd zaczął naciągać tylko nowych. Zaproponował mi zakład, że zje wiechę twardych i ostrych liści wieńczących ananasa. Ale ja już wiedziałem, że on na pewno je zje. I nikt inny też nie chciał podjąć zakładu... Proponował też Cezarowi, że za whisky zje to, co pozostało po jego makreli (głowa, skóra i ości). Cezar też wiedział, że Klaus to zje, więc się nie dał wpuścić... Ale parę dni później Cezar sam zaproponował Klausowi zjedzenie kanapki z masłem i pomidorem, posypanej dwoma prawie całymi opakowaniami sproszkowanego czosnku i pieprzu. Za flaszkę oczywiście. Ale zaraz ugryzł się w język i wycofał propozycję, bo Klaus już się rozpromienił; było wiadomym, że on to na pewno zje.
A zaczęło się parę lat temu, gdy podczas przerwy obiadowej Klaus konsumował ogromną ilość pieczonych skrzydełek kurczaka. Zebrał się z tego prawie pełny litrowy pojemnik kości. Wtedy Majkel (już nie pracuje) zaproponował, że jeśli Klaus zje te kości, to on mu stawia flaszkę whisky. Klaus oczywiście zjadł i whisky wygrał. Wtedy jeszcze lubił ostro popić. Teraz jest abstynentem (w 2007 roku postanowił sobie, że nie będzie pił. Wytrwał i teraz przedłużył postanowienie – słyszałem – na kolejny, 2008 rok. I przedłuża do dziś), ale wciąż się zakłada o taką samą flaszkę whisky. Rozdaje je potem znajomym...

Kawały Darka
Darek, wicemajster, najważniejsza postać w zakładzie po kierowniku Birolu i majstrze Wimie, poważny profesjonalista (mimo młodego wieku – około trzydziestki) to także niezły jajcarz. Kiedyś zaczął narzekać, że się skończyły elektrody do spawania... drewna. No to jakiś młody, chcący się mu podlizać, obiecał, że mu je przyniesie. No to Darek wysłał go do Koziczki. Koziczka, w pracy profesjonalista, nie cierpi fuszerki ani niewiedzy. Ja odeń zebrałem mnóstwo jobów na początku swojej roboty. I gdy ze spawalni rozległy się donośne, niecenzuralne krzyki Koziczki, z których ciul (dla Ślązaków to jedna z najgorszych obelg) był jedyną nadająca się do napisania, było wiadomo, że kawał się udał.
Innego młodego Maniek z Robertem ostrzegli, by uważał na Darka, bo to gej. I żeby unikał zaułków hali, gdy Darek jest w pobliżu. I powiedzieli o tym Darkowi. Ten natychmiast wczuł się w rolę. Wysłał owego gościa gdzieś do mieszczącej się na końcu hali malarni, a sam poszedł za nim. A reszta załogi za nim... Turlali się ze śmiechu, gdy Darek przycisnął przerażonego młodego do stołu i zaczął go obmacywać...
Jacek, młody, dość chuchrowaty, powiedział podczas przerwy obiadowej, że czuje w sobie taką energię, że może podnieść kistę (potężna drewniana skrzynia, do której wkłada się ładunek i pakuje do kontenerów, a te na statek).
No to Darek zaproponował mu, że jeśli go położy na rękę, to stawia mu sławną już flaszkę whisky Grant`s. A jeśli przegra Jacek, to on stawia. Z góry było wiadomo, kto wygra. Darek co prawda nie ma postury Klausa, ale ręce ma takie, że Pudzian by się ich nie powstydził. Ale Jacek dał się wpuścić. I po paru sekundach jego ręka leżała na stole. Wtedy Klaus zaproponował, że on nie ma tyle siły co Darek, więc się z nim założy o wspominana flaszkę, ale na lewą rękę. - Jacek, ty uważaj, Klaus to mańkut – Mańkowi żal się zrobiło Jacka. Ten jednak albo nie usłyszał, albo sądził, że da radę. I znów po paru sekundach leżał.
Wtedy Klaus zaproponował kolejną walkę, na prawą rękę, którą ma słabszą. Jacek znów dał się wpuścić. I gdy już się trzymali za ręce i Darek miał dać znak, rozległ się głośny trzask i zamiast potężnego Klausa ujrzeliśmy tylko jego głowę z bardzo zdziwioną miną. Krzesło miało dobre serce dla Jacka i się załamało pod Klausem...

Klaus na drzewie
Kiedyś Darek, Klaus, Koziczka i Picasso, po paru piwach założyli się, kto wejdzie do korony dość wysokiego i cienkiego drzewa. Picasso stwierdził, że w jego wieku (prawie sześćdziesiąt lat) nie wypada wspinać się po drzewach jak małpa, więc on będzie sędzią. Zaczął Darek jako najlżejszy i najmłodszy. Wszedł do połowy i zsunął się. Potem Koziczka. Gdy od zwycięstwa dzieliły go centymetry, na dole wybuchł piekielny jazgot dopingu. Wtedy jakiś sęk tego nie wytrzymał i Koziczka runął z hukiem na ziemię. Zapadła grobowa cisza. Bo Koziczka się nie rusza. Zabił się! Nagle poruszył głową i popatrzył ze zdziwioną miną na przerażonych kolegów. W końcu przyszła kolej na gigantycznego Klausa. On też dochodził do korony, gdy cienkie drzewo zaczęło się chwiać, jakby targał nim cyklon. Pozostali na dole poważnie obawiali się o życie Klausa i radzili mu zejść. Ale ten wspiął się te paręnaście centymetrów, Picasso ogłosił zwycięstwo Klausa, pień drzewa zataczał już spore kręgi, ale wytrzymał.

Jak Zdenek wrobił mnie w Murzynkę
Ostatnio na kawały zebrało Czecha (jeden z dwóch tej nacji parujących z nami) Zdenka. Jego ofiarą padłem ja. Bo ogłosił, że nasze biuro ma darmowe bilety na koncert na stadionie w Tilburgu. I on zbiera chętnych. Ma wystąpić jakaś Murzynka. Murzynka, to istnieje obawa, że będzie to soulowe wycie, którego nienawidzę. Wolałem więc zapytać, jaką muzykę ona gra. Zdenek mówi, ze coś w rodzaju AC/DC. No to idę! Obowiązkowo!
Zdziwiła mnie tylko jedna rzecz; obserwuję metal i hard rock od ponad ćwierć wieku i nie zauważyłem w żadnej grupie ani jednego Murzyna. Trafiali się w punku, nawet w new romantic (basista Culture Club), ale w metalu nie było ani jednego. I powinno mi to dać do myślenia. Ale nie dało. I gdy następnego dnia Zdenka nie było w robocie, to po pracy pojechałem do biura zapytać, kto ma te bilety. Dziewczyny z biura serdecznie się uśmiały...
Podobnie jak pare tygodni wczesniej, kiedy to Romek, kolega z mieszkania, zrobił kawał Krzyśkowi (też z mieszkania). Powiedział, że w biurze rozdają talony na... węgiel. Paweł czy ja nie dalibysmy sie na to nabrać, ale Krzysiek to Ślązak, gdzie deputaty węglowe były popularne. I poszedł do biura, pytając o owe talony...

Wim (nie) gej
Dowcipy uwielbia robić i majster Wim. Po fajrancie, gdy się przebieramy, udaje geja, przytulając się i podskubując, kogo się da. Aż raz Onřej, drugi Czech z którym mieszkam, a który od niedawna ze mną pracuje pyta, czy Wim to nie gej... Owszem, może i tak, ale z 25-letnim stażem małżeńskim. Z kobietą oczywiście.

Was ist kurwa mać?
W Holandii Turek Polaka nazwał kurwą... To się nazywa globalizacja. A poszło o to, że kierownik Birol (Turek, absolwent holenderskiego uniwersytetu technicznego w Delft) nie pisał nikomu nadgodzin. Za to wstawiał je w sobotę, gdy stawka jest o połowę wyższa niż w normalny dzień. Wszyscy byli z tego bardzo zadowoleni. Aż ktoś podkablował Birola do biura pośrednictwa. To zrobiło w zakładzie awanturę. I Birol publicznie niewiadomego człowieka (ale wszyscy domyślamy się, o kogo chodzi) nazwał kurwą.
Znał znaczenie tego słowa. Bo raz Koziczka ostro kłócił się z majstrem Wimem i inżynierem Antonem zwanym Tośkiem o sposób montażu jakiegoś elementu. I często rzucał słowo na k. Wim wiedział, że to jest ciężka obelga i uznał, że to się odnosi do niego. I naskarżył do Birola. A ten zrobił zebranie załogi i... zakazał nazywać Wima kurwą. Teraz o Wimie nikt nie powie inaczej niż ten, na którego nie wolno mówić kurwa...
A później ktoś miał z czymś problem i zaklął jak Jerzy Stuhr w „Seksmisji”. Birol natychmiast po niemiecku (większość załogi mniej lub bardziej zna niemiecki) zapytał: - Was ist kurwa mać?

Awatar użytkownika
mariusz77
User
Posty: 248
Rejestracja: 10 lut 2013, o 15:05

Nawigacja

Post autor: mariusz77 » 20 maja 2013, o 16:42

Powrót z Karpacza do Lublina na Auto-mapie (legalnej żeby było jasne); przy zjazdówkach na autostradzie pomylony zjazd i jadę;ale kurcze czemu drogowskazy pokazują mi kilometźraż do przejścia z Czechami a nie na Łódź.
Zjazd na pierwszą z brzegu stację; lecę do kasy:
"Przepraszam czy dobrze jadę na Łódź?
-O! Widzę;że Pan też ma Auto mapę :> .
-(konsternacja)yyyy ma Pan rację ale skąd Pan wiedział?
-a bo dziś już Pan jest drugi co na Auto mapie jedzie do łodzi przez Czechy <lol>
objaśnienie:na węzłach autostradowych zjazd w kierunku przejścia granicznego jest przed zjazdem na łódź-ponieważ oba te zjazdy są jeden za drugim;nieświadomy człowiek słuchając Hołka i słysząc "na najbliższym zjeździe skręć w prawo;nie patrzył się na ekran i skręcał....w drugą stronę... <lol> <lol> .

Awatar użytkownika
Gniewko
User
Posty: 246
Rejestracja: 20 mar 2011, o 18:04
Lokalizacja: Po południu

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: Gniewko » 17 wrz 2013, o 21:43

Idąc plażą nad Atlantykiem w Irlandii natknęliśmy się na małą dziewczynkę ze smakiem wcinającą garściami mokry piasek. Obok stał jej ojciec i ze stoickim spokojem informował, że ona tak lubi.

Awatar użytkownika
yaretzky
User
Posty: 1470
Rejestracja: 16 wrz 2013, o 08:39
Lokalizacja: Dolnośląskie

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: yaretzky » 21 wrz 2013, o 10:57

Kiedy zjechaliśmy z L'Aiguille di Midi i chcieliśmy napić się kawy żona zaproponowała, że sama ją nam zamówi. Byłem w lekkim szoku bo do tej pory zawsze wyręczała się mną twierdząc, że Ona nie zna francuskiego (tak jakbym ja go znał :) ). Zapytałem jak to zrobi, bo przecież język itp. W odpowiedzi usłyszałem dumne, że tyle po francusku to nawet Ona potrafi powiedzieć i ruszyła w kierunku barmana. Oczywiście - powodowany "tylko i wyłącznie troską" by w razie czego służyć pomocą <lol> ) czym prędzej przesiadłem się do najbliższego od baru stolika i pilnie nadstawiłem uszu. I już po chwili duma mnie zaczęła rozpierać jak usłyszałem moją małżonkę wydającą barmanowi dyspozycje czystą francuszczyzną (z lekką naleciałością akcentu południowych dzielnic Paryża): "Two americanos, please !" To, że wspomagała się jeszcze wystawionymi dwoma palcami lewej ręki prawą wskazując ekspres do kawy jest już tylko drobnym szczegółem więc nie czepiajmy się. Kupienie sobie kawy we Francji to naprawdę łatwizna !!!

Awatar użytkownika
Gollum
User
Posty: 1081
Rejestracja: 28 lip 2012, o 09:23
Lokalizacja: Lublin

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: Gollum » 21 wrz 2013, o 14:31

To z podobnej językowej beczki; w Tihany skończyła nam się woda, a grzało niemiłosiernie. Do tego stopnia, że wymiotło nawet sprzedawców ze sklepów. W każdym razie ja nie mogłem znaleźć nikogo. W końcu jeden się napatoczył żonie, co to z obcych języków to ani w ząb. Ale była tak zdesperowana, że podeszła do niego i powiedziała jedno słowo: łoter. Dostała.

Awatar użytkownika
yaretzky
User
Posty: 1470
Rejestracja: 16 wrz 2013, o 08:39
Lokalizacja: Dolnośląskie

Re: Anegdoty podróżne

Post autor: yaretzky » 22 wrz 2013, o 10:00

I jeszcze dwa komunikaty z nawigacji:
1) autostrada w Niemczech, "Hołek" mówi: "Do celu zostało 300 km. Przewidywany czas dojazdu: 2 godz. 30 minut" <tak>
i
2) zjeżdżamy z autostrady w okolicach Legnicy: komunikat "Hołka": "Do celu zostało 30 km. Przewidywany czas dojazdu: 45 minut". <bezradny>

ODPOWIEDZ